Azja Społeczeństwo Wybory

Koronacja sułtana

KAROL WASILEWSKI

Wybory prezydenckie, w których Turcy po raz pierwszy wybierali głowę państwa w sposób bezpośredni, nie przyniosły niespodzianki. Premier Turcji, ich faworyt, uzyskał około 52% głosów i zostanie dwunastym prezydentem kraju. Choć niektórzy tureccy eksperci, którzy komentowali wyniki wyborów „na gorąco”, wskazywali, że spodziewali się bardziej przekonującego zwycięstwa (przedwyborcze sondaże oscylowały między 52 a 58%) sukces Erdoğana jest niezaprzeczalny. Nie tylko dlatego, że wygrał już siódme wybory z rządu. Triumf smakuje tym razem szczególnie, gdyż zapewni mu spełnienie politycznych marzeń. Dzięki niemu będzie mógł na trwałe zapisać się w historii Republiki Turcji jako lider, który rządził najdłużej. Już po pierwszej kadencji prześcignie samego Atatürka, który funkcję prezydenta sprawował przez 15 lat.

Mimo wszystko należy przyznać, że kogoś, kto nie śledzi na bieżąco tureckiej polityki, zwycięstwo Recepa Tayyipa Erdoğana może dziwić. Jak bowiem w racjonalny sposób wytłumaczyć, że polityk, któremu zarzuca się udział w aferze korupcyjnej i rosnące tendencje autorytarne, wciąż potrafi przekonać do siebie ponad 50% wyborców? Jak to możliwe, że nikt nie potrafi rzucić mu wyzwania?

Polityczne zwierzę

Sukces tureckiego premiera w wyborach prezydenckich jest po części zasługą jego zaplecza politycznego. Nie da się ukryć, że sprawowanie funkcji szefa rządu w trakcie kampanii wyborczej stawiało go w uprzywilejowanej pozycji w stosunku do pozostałych dwóch kandydatów. Dzięki temu to właśnie Erdoğan najczęściej pojawiał się w mediach.  Udało mu się też zebrać najwięcej środków na swoją kampanię (ponad 55 milionów tureckich lir, podczas gdy jego rywale, Ekmeleddin İhsanoğlu i Selahattin Demirtaş zgromadzili odpowiednio 8,5 i 1,2 milionów lir). Na jego korzyść przemawiały ponadto osiągnięcia, a zwłaszcza gwałtowny rozwój Turcji, który dokonał się w trakcie ponad dekady rządów jego ugrupowania politycznego – Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP). Choć Turcy być może polubili demokrację – należy przy tym pamiętać, że demokratyzacja kraju była również zasługą AKP – z pewnością jeszcze bardziej podoba im się fakt, że ich portfele stały się w ciągu kilku ostatnich lat zdecydowanie grubsze. To zaś nieodzownie kojarzy im się z tureckim premierem.

Trzeba także przyznać, że Erdoğan nie bardzo miał z kim te wybory przegrać. Główny kandydat opozycji, Ekmeleddin İhsanoğlu, mimo bogatego doświadczenia dyplomatycznego, które nabył jako były sekretarz generalny Organizacji Współpracy Islamskiej, nie posiadał obycia w walce politycznej na arenie krajowej. W dodatku w prowadzeniu skutecznej kampanii z pewnością nie pomógł mu fakt, że jego kandydatura została ogłoszona dość późno (16 czerwca). Choć należy przyznać opozycji, że mianowanie go było ciekawym zabiegiem – İhsanoğlu miał odebrać część konserwatywnych wyborców tureckiemu premierowi – zdecydowanie bardziej sensowne byłoby desygnowanie politycznego walczaka. Doskonałym kandydatem wydawał się charyzmatyczny Mustafa Sarigül, który był nadzieją głównej opozycyjnej siły – Republikańskiej Partii Ludowej (CHP) – w marcowych wyborach lokalnych. Nie otrzymał jednak szansy na bezpośrednie zmierzenie się z Erdoğanem. Drugi z opozycyjnych kandydatów, Selahattin Demirtaş, mimo dobrej kampanii i uzyskania w wyborach ok. 10% głosów, co z pewnością jest jego sukcesem, również nie miał szans na zwycięstwo. Po części wiąże się to z jego kurdyjskim pochodzeniem. O ile nie przeszkadza mu ono w uzyskaniu mandatu w wyborach parlamentarnych, o tyle wydaje się, że na kurdyjskiego prezydenta Turcja nie jest jeszcze gotowa. Należy też zauważyć, że część Kurdów zapewne podzieliła się i głosowała na tureckiego premiera, który rozwiązaniu tzw. kwestii kurdyjskiej poświęcił chyba najwięcej ze wszystkich dotychczasowych polityków.

Wszystko to nie tłumaczy jednak, w jaki sposób Erdoğanowi udało się tak łatwo wygrać mimo nękającej go – i jego najbliższe otoczenie – afery korupcyjnej. Odpowiedź w tej sprawie może po części stanowić jego niebywały talent polityczny i determinacja. Turecki premier w kryzysowej sytuacji zrobił coś, co większość uznałaby w tych warunkach zapewne za bezsensowne i niemożliwe do wykonania. Nie tylko szedł w zaparte, ale również odwrócił dyskurs, głosząc, że nagrania, które wstrząsnęły turecką sceną polityczną, są wytworem „równoległej struktury”,która chce obalić legalnie wybrany rząd. Wziął na celownik ruch Fethullaha Gülena (tur. Hizmet), niedawnego sojusznika, który oskarżył o próbę dokonania puczu, i sukcesywnie powtarzał swoją narrację. I choć niektórzy posądzali go o paranojęturecki premier udowodnił, że nikt nie zna Turcji lepiej od niego. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że tego typu argumenty mogą wydawać się niezrozumiałe w innych częściach świata, ale nad Bosforem padną na żyzny grunt. Turcy od lat są bowiem przekonani, że ich krajem w rzeczywistości rządzi „głębokie państwo” (tur. derin devlet)Wprawdzie ostatnimi czasy symbolizowała je organizacja Ergenekonale w Turcji nie było tajemnicą, że obecnie to ruch Gülena posiada największe wpływy w aparacie państwowym (m.in. policji i sądownictwie). Niewielu zatem dziwiła wojenka, jaka rozpętała się na szczytach tureckiej władzy.

Nowa Turcja nadchodzi

Pierwszym znakiem, że strategia Erdoğana przynosi spodziewane rezultaty, były marcowe wybory lokalne. Ponownie wygrała je AKP, a turecki premier stwierdził, że wymierzył opozycji „osmański policzek” i zapowiedział nadejście nowej Turcji. Hasło to towarzyszyło mu często w trakcie kampanii. Dziś, gdy wiadomo już, że to właśnie Erdoğan zostanie kolejnym prezydentem kraju, można stwierdzić, że nowa Turcja nadchodzi. I to wielkimi krokami.

„To historyczny dzień!” – tak turecki premier zaczął swoją rytualną, powyborczą przemowę. Tzw. mowy balkonowe wygłaszane są przez niego po każdych wyborach. Erdoğan zwraca się w nich zazwyczaj nie tylko do swoich zwolenników, dziękując im za wsparcie, ale również przeciwników. Tak było i tym razem. „Dziś wygrał nie tylko Recep Tayyip Erdoğan. Dziś wygrała wola narodu, wygrała demokracja (…) Dziś wygrało 77 milionów obywateli, wygrała nowa Turcja, wygrała wielka Turcja”. Turecki premier – jak na przywódcę wielkiej Turcji przystało – nie ograniczył się jednak tylko do tego. Zauważył bowiem, że w gronie zwycięzców znajdują się również m.in. Bagdad, Damaszek czy Gaza. Podkreślił również, że dzięki takiemu wynikowi wyborów Turcja jest bliżej realizacji celów „Projektu 2023” – na stulecie republiki Erdoğanowi marzy się wprowadzenie kraju do grupy 10 największych gospodarek świata – a nawet, co wzbudziło zdumienie niektórych komentatorów, celów na 2071 r. (tysiąclecie bitwy pod Manzikertem, w której wojska Alp Arslana pokonały Bizancjum, sam cesarz został wzięty do niewoli, a Anatolia stanęła przed Turkami otworem).

W dalszej części przemówienia turecki premier ponownie uderzył w koncyliacyjne tony. Być może chciał w ten sposób wynagrodzić ich brak w marcowej mowie balkonowej, która przypominała raczej wezwanie do politycznej wojny. Mówił, że „dziś zostały zniesione wszystkie bariery między narodem a pałacem prezydenckim”, co odebrano jako sygnał, że centrum władzy wykonawczej przeniesie się – wraz z nim – z siedziby szefa rządu do ośrodka prezydenckiego. Powrócił również do swojej retoryki o nowej Turcji. „Chcę zostawić starą Turcję za sobą. Zapomnijmy o wszystkich kłótniach. Przyjaciele, ci, którzy na mnie nie głosowali, oni też wygrali” – mówił, a komentatorzy na Twitterze nie mogli uwierzyć, że z jego ust ani razu nie padło słowo „równoległy” ani żadne inne, które mogłoby sugerować dalszą rozprawę z ruchem Gülena. I na to przyszedł jednak odpowiedni czasPremier Erdoğan wezwał bowiem do zastanowienia się wszystkich tych, którzy nazywali go dyktatorem i mówili o autorytarnych zapędach. Trzeba jednak przyznać, że – zwłaszcza w porównaniu do poprzednich jego wypowiedzi – nawet ta część mowy balkonowej była relatywnie łagodna. Być może dlatego, że jak sam oznajmił, hasłem, które ma sprzyjać jego prezydenturze, będzie  „różnorodność w jedności”. Właśnie wokół kwestii tureckiej różnorodności koncentrowały się najważniejsze kwestie przemówienia Recepa Tayyipa Erdoğana. Turecki premier, który w trakcie kampanii wyborczej nie wahał się polaryzować kraju nawet wzdłuż podziałów religijnych, stwierdził bowiem, że „jeszcze przed alewitami, jeszcze przed sunnitami byli przecież Turcy”. Użył przy tym tureckiego słowa Türkiyeli, które w odróżnieniu od Türk ma oznaczać obywatela tureckiego, a mniej kojarzyć się z pochodzeniem etnicznym. Stwierdził również, że „wszyscy jesteśmy jednością, łączy nas nie tylko historia, ale też przeznaczenie”.

W przemówieniu balkonowym nie zabrakło także odwołań do Boga. Turecki premier wielokrotnie Mu dziękował i prosił o błogosławieństwo dla nowej Turcji. Jakby chcąc uspokoić tych, którym się tego typu odwołania niezbyt podobają, ponownie wspomniał o różnorodności Turcji, stwierdzając: „Widzę przed sobą zarówno kobiety w chustach, jak i te bez chust, stoją obok siebie”. Wydaje się, że w połączeniu z innymi słowami przemówienia można to odebrać jako obietnicę do powstrzymywania się od ingerencji w styl życia Turków. Ciekawe jednak, czy świeckie elity w kraju będą w stanie w te zapewnienia uwierzyć.

Obraz nowej Turcji, który Erdoğan zarysował w swoim przemówieniu, jest zatem w miarę zgodny z tym, który można było odczytać już w trakcie kampanii. Nowa konstytucja, dzięki której formalnie zostałyby zwiększone kompetencje prezydenta, pogłębienie demokracji czy wzrost międzynarodowego znaczenia kraju to chyba najważniejsze wskazówki odnośnie do kierunku, jaki może obrać nowy prezydent. Należy jednak stwierdzić, że choć turecki premier nie raz dowodził, że potrafi dokonywać niemożliwego, można mieć wątpliwości, czy przy tak znaczącej polaryzacji kraju, do której całkiem poważnie się przyczynił, uda mu się rzeczywiście być „prezydentem 77 milionów obywateli”. Pewne jest jednak, że ambicje Recepa Tayyipa Erdoğana sięgają daleko. W tym kontekście najciekawsze są oczywiście wątki międzynarodowe przemówienia. Premier z pewnością nie kłamie, gdy mówi, że marzy mu się „wielka Turcja”. Rzecz jasna, najbardziej interesujące w tym zakresie są jego odwołania do bliskowschodnich krajów, które przynoszą na myśl czasy osmańskie. Być może jednak bardziej znaczący niż jego przemówienie jest w tym zakresie fakt, że Erdoğan, gdy wyniki wyborów stały się jasne, udał się podobno do stambulskiego meczetu Sultan EyüpW końcu to tam w pierwszej kolejności udawali się osmańscy władcy i kalifowie po wstąpieniu na tron.


Karol Wasilewski – Absolwent studiów pierwszego i drugiego stopnia w Instytucie Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego (specjalizacja dyplomacja współczesna) oraz studiów pierwszego stopnia na Wydziale Orientalistycznym (kierunek turkologia). Aktualnie student studiów III stopnia na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych. Autor książki “Turecki sen o Europie – tożsamość zachodnia i jej wpływ na politykę zagraniczną Republiki Turcji”.


Przeczytaj też:

K. Wasilewski, Brace yourselves, the new Turkey is coming

M. Makowska, (Nie)demokratyczny pakiet Erdogana

B. Belica, Oko cyklonu w oku świata – czyli tureckie lato po arabskiej wiośnie

K. Libront, Turcja – trudny, ważny partner Niemiec

M. Makowska, Turkey: a democratic role model for the Arab Awakening Countries?

W. Wolanin, Turcja – co ja jeszcze dzieli od UE