Ameryka Północna Bezpieczeństwo Bezpieczeństwo międzynarodowe Bliski Wschód Program Amerykański Stany Zjednoczone

Stracone zwycięstwo? Interwencja w Iraku dziesięć lat później

ŁUKASZ SMALEC, Program Amerykański

irak, us army licencja CCW przededniu dziesiątej rocznicy interwencji koalicji (czyt. amerykańskiej) w Iraku pod jakże szczytnym kryptonimem Iracka Wolność warto skonfrontować przyświecające jej cele ze skutkami, jakie przyniosła. Te pierwsze wydają się być dalece nieadekwatne w stosunku do tych ostatnich. Mimo że po jej zakończeniu USA pozostały kluczowym rozgrywającym w polityce międzynarodowej, to jednak już nie w roli hegemona a primus inter pares. U progu prezydentury Busha jr USA cieszyły się bezprecedensową w dotychczasowej historii ludzkości dominacją w skali globalnej. Ich przewaga, jak słusznie wskazuje Zbigniew Brzeziński, nie znajdowała precedensu w historii, były one „pierwszym mocarstwem naprawdę ogólnoświatowym”.

Ambicje imperialne doprowadziły do zmiany w polityce zagranicznej. Abstrahując od tego, czy była to radykalna zmiana, czy rację ma Robert Kagan, który wskazuje, że Stany Zjednoczone po 11 września 2001 r. stały się bardziej sobą, należy wskazać, iż USA rzeczywiście zaczęły działać bardziej zdecydowanie.

Nowe rozdanie

Bez wątpienia interwencja czy, jak wolą przeciwnicy republikańskiej administracji, agresja na Irak stanowiła element większej całości, jaką była amerykańska strategia bezpieczeństwa wobec Bliskiego Wschodu. Bodaj najtrafniej określają ją słowa prof. Krzysztofa Kubiaka, który mówił o „nowym rozdaniu w dziedzinie bezpieczeństwa w regionie”. Obalenie irackiego dyktatora miało z jednej strony doprowadzić do zaistnienia sui generis efektu domina demokratyzacji. Z drugiej natomiast – stanowić przestrogę dla innych antyamerykańskich dyktatorów, aby wyciągnęli wnioski ze swoich dotychczasowych poczynań. Dość istotne były również względy ekonomiczne (wymiar surowcowy konfliktu oraz nadzieja na poprawę koniunktury gospodarczej w USA), presja ze strony sojuszników, z Izraelem i Arabią Saudyjską na czele, czy też wpływ neokonserwatyzmu. Towszystko” było jednak ukryte pod grubą warstwą propagandową, w której na pierwszy plan wysuwano konieczność walki z proliferacją BMR, walkę ze wspieraniem terroryzmu oraz naruszeniami praw człowieka w Iraku ze strony reżimu. Saddam Husajn nadawał się doskonale do odegrania roli przeciwnika Stanów Zjednoczonych, dostarczał aż nadto pretekstów, które ówczesna administracja skrzętnie wykorzystała. Paradoksalnie, z punktu widzenia Białego Domu im adwersarz jest bardziej odrażający, tym lepiej. Wpisuje się to doskonale w amerykańską kulturę strategiczną, zgodnie z którą Amerykanie to krzyżowcy, chętnie prowadzący wojny w imię wyższych ideałów przeciwko siłom zła. Nie są natomiast zdolni prowadzić działania okupacyjne, co doskonale pokazał casus iracki.

Mission Accomplished?

Gorąca faza konfliktu z Irakiem zakończyła się bardzo szybko (zaledwie po sześciu tygodniach), zachwytom nad bezprecedensowym zwycięstwem nie było końca. Głosy rozsądku skutecznie zagłuszano hurraoptymistycznymi prognozami administracji republikańskiej. Jak okazało się dość szybko, amerykański Blitzkrieg przez iracką pustynię stanowił zaledwie uwerturę tego, co czekało koalicję po opadnięciu wojennego kurzu. Ponad siedmioletni okres amerykańskiej obecności w Iraku w ramach operacji Iracka Wolność* wydatnie ograniczył szanse na zwycięstwo w wojnie o „serca i umysły” ludności irackiej. Sytuacji nie zmieniła również operacja Nowa Jutrzenka, która zakończyła się ponad rok temu, w grudniu 2011, wraz z wycofaniem ostatnich jednostek amerykańskich.

Amerykanie wbrew powszechnym opiniom (przynajmniej w kręgu administracji republikańskiej oraz neokonserwatystów) nie byli, nie są i zapewne nie będą traktowani jako wyzwoliciele, ale raczej jako okupanci. Działania amerykańskie realizowane w ramach procesu odbudowy Iraku biegły dwutorowo. Były to działania, które z jednej strony zmierzały do zapewnienia bezpieczeństwa i ustabilizowanie sytuacji, drugiej natomiast do odbudowy, a raczej stworzenia od podstaw nowego systemu politycznego. Na obu obszarach odnoszono zarówno sukcesy jak i ponoszono porażki.

Sytuacja bezpieczeństwa zaczęła ulegać znaczącej poprawie dopiero od czasu rozpoczęcia realizacji strategii Głębokiego Przypływu (2007 r.). Dzięki sukcesom jej realizacji udało się najpierw doprowadzić do zmiany charakteru misji, by ostatecznie zakończyć wieloletnią obecność amerykańską w Iraku. Na płaszczyźnie politycznej również odnoszono sukcesy (m. in. podwójne wybory parlamentarne oraz referendum konstytucyjne), niemniej jednak nie było powodów do wielkiego optymizmu (niepomyślne z punktu widzenia USA wyniki przeprowadzonych elekcji). Uważam, że wskazane powyżej sukcesy były dalece nieadekwatne w porównaniu do poniesionych nakładów finansowych, relatywnie dużej, jak na warunki amerykańskie daniny krwi żołnierzy, jak również spadku atrakcyjności amerykańskiej soft power. Ten ostatni proces był pochodną amerykańskiej drogi do wojny (w jej czasie dość często, mówiąc oględnie, mijano się z prawdą, co miało zapewnić poparcie społeczności międzynarodowej), jak i klęski humanitarnej, jaka dotknęła powojenny Irak (śmierć ponad 100 tys. cywilów, ok. 4-5 mln uchodźców).

Lekcja z Iraku

Wydaje się, że doświadczenia irackie są dla Waszyngtonu o tyle gorzką, co wartościową lekcją. Ucierpiał nie tylko amerykański wizerunek jako obrońcy wolności i demokracji, ale osłabiony został również potencjał amerykański. Popełniono szereg błędów, które doprowadziły do osiągnięcia „katastrofalnego zwycięstwa”. Oczywiście trudno zaprzeczyć, że włodarze Białego Domu opracowali spójną – na pierwszy rzut oka – strategię działania wobec regionu Bliskiego Wschodu. Niemniej należy wskazać na podstawowy problem, to znaczy oparcie jej na myśleniu życzeniowym.

Stany Zjednoczone nie były również w stanie przygotować spójnej strategii w zakresie przyszłości Iraku. Z jednej strony chodziło o stworzenie państwa klienckiego (relatywnie słabego, w pełni zależnego w zakresie polityki zagranicznej od Stanów Zjednoczonych). Z drugiej natomiast stworzenie przeciwwagi dla Iranu. Wskazane cele wzajemnie się wykluczają. Zdając sobie sprawę z mogących się pojawić zarzutów, że amerykańską politykę zagraniczną przygotowują wybitni fachowcy, odsyłam do licznych publikacji autorów amerykańskich, którzy obrazowo przedstawili mechanizmy działania administracji „czasu wojny” wobec problemu irackiego, jak zwykło się określać ekipę Busha. Jak słusznie skonstatował to profesor Roman Kuźniar oraz David Owen, decydujący był hubris syndrome, nie po raz pierwszy pycha okazała się zgubna.

Co więcej interwencja USA, zgodnie z oczekiwaniami tego kraju, przyniosła zasadniczą zmianę okoliczności na Bliskim Wschodzie, jednakże w innym niż antycypowany kierunku (m.in. wzrost relatywnego znaczenia Iranu, brak efektu „domina demokratyzacji” na Bliskim Wschodzie oraz wzrost aktywności terrorystycznej w regionie).

 Perspektywy na przyszłość

Od początku wojny z Irakiem niezmiennym celem amerykańskiej polityki zagranicznej pozostaje zwiększenie wpływów politycznych w tym państwie. Wydaje się, że nieprzypadkowo w Bagdadzie powstała największa na świecie amerykańska ambasada, której zadania zapewne wykraczałyby poza reprezentowania interesów amerykańskich, rozciągając się na funkcje „doradcze”, nadzorowanie funkcjonowanie tzw. „strategicznego partnerstwa”.

Wskazany powyżej cel od „zawsze” wydawał się trudny do realizacji. Po wycofaniu jednostek amerykańskich z Iraku jawi się jako zadanie jeszcze bardziej skomplikowane. Tymczasem USA nie stać na utratę wpływów w Iraku, który jest niezbędnym elementem bliskowschodniej układanki w dziedzinie bezpieczeństwa. W tym kontekście pojawił się pomysł „partnerstwa strategicznego” (koszt szacowany na 7-9 mld dolarów rocznie).

Waszyngton z niesłabnącą uwagą obserwuje rozwój sytuacji w Iraku, również po wycofaniu “amerykańskich chłopców”. Od tego momentu sytuacja w Iraku jest dynamiczna, ale poza wymiarem gospodarczym (poziom wydobycia ropy naftowej wzrósł w sierpniu ub. roku do najwyższego poziomu w ostatniej dekadzie, przekraczając 3 mln baryłek dziennie) zmiany nie są korzystne. Bardzo niepokojący jest wysoki poziom przemocy (w ostatnim czasie wraz ze zbliżającą się dziesiątą rocznicą amerykańskiej interwencji wydatnie zwiększa się ilość aktów przemocy), który stał się na nowo niemal nieodłącznym elementem irackiego krajobrazu już w kilka godzin po wycofaniu jednostek amerykańskich w grudniu 2011 r. Dość niebezpieczne wydają się również rosnące wpływy premiera Nouri al-Maliki’ego (jednocześnie sprawuje on funkcję ministra spraw wewnętrznych, obrony oraz bezpieczeństwa narodowego). Uwzględniając jego rosnące poparcie ze strony armii, coraz bardziej realne staje się widmo Saddama Husajna.


* Początkowo wraz z Wielką Brytanią w roli mocarstwa okupacyjnego, po odzyskaniu niepodległości przez Irak jako główny dostarczyciel jednostek w ramach Sił Wielonarodowych w Iraku, aż wreszcie głównie w charakterze pomocniczo-szkoleniowym po wejściu w życie porozumienia SOFA.


Przeczytaj też:

6 Responses

  1. Dzieki za ciekawy komentarz.
    Mala refleksja: dla mnie interwencje w Afganisatnie i Iraku postawily fundamentalne i wydaje sie na danym etapie dziejowym nierozwiazalne pytanie o to, jak daleko posunac sie moze polityk, lider panstwa, w swoich decyzjach: czy dopuszczalne jest stosowanie tortur, jesli moze to zapobiec kolejnej tragedi na skale 9/11? Wszak polityk jest rozliczany za skutki dzialan, za efekt, nie za srodki… Czy nasze zachodnie spoleczesntwa sa w stanie zaakceptowac strach zwiazany z mozliwym zamachem terrosytycznym, wyrzekajac sie tortur? Czy jestesmy swiadomi konsekwencji jednej lub drugiej decysji? Czy powinnismy odwolywac sie do moralnosci w polityce…?
    Pewnie filozofowie i etycy juz nad tym pracuja. Jak by ktos sie natknal na jakies opracowania, to bede wdzieczna za cynk.

  2. “Czy powinnismy odwolywac sie do moralnosci w polityce…?” – Anita przerażasz mnie tym pytaniem! 😛

  3. Mnie też 😛

    Co się zaś tyczy odpowiedzi na nie, to pisał o tym oczywiście Max Weber w kontekście etyki przekonań i etyki odpowiedzialności.

  4. A mnie niekoniecznie;) Stany Zjednoczone robiły to niemal przez cały okres swojej historii, mimo że bardzo często nie miało to wiele albo nawet nic wspólnego z ich praktyką polityczną. Nawet uzupełnienie doktryny Monroe w imię którego nie wahano się ingerować w sprawy wewnętrzne państw Ameryki Środkowej czy wcześniej boskie przeznaczenie w imię którego m.in., wydaje mi się zasadne w tym miejscu słowo, “eksterminacja” olbrzymiej większości autochtonów. Z jednej strony można zapewne przypisać cynizm włodarzom w Waszyngtonie, z drugiej w niektórych przypadkach (vide Wilson) jestem w stanie uwierzyć, że wiara w wyjątkowość amerykańskich rozwiązań ustrojowych, które uważano za obiektywnie lepsze od europejskich. Natomiast w kategoriach iście europejskich tzn. dość otwarcie opowiadało się za realizacją interesu narodowego, o ile pamiętam, działało dwóch prezydentów tj. T. Roosevelt oraz R. Nixon, choć chyba ten pierwszy robił to w sposób bardziej bezpośredni.

    Nawet w przypadku tak haniebnych (mam na myśli głównie preparowanie dowodów na posiadanie BMR przez Irak oraz retorykę Waszyngtonu wobec europejskich oponentów), z punktu widzenia państwa, które miało stanowić uosobienie idei wolności, demokracji, jak interwencja Iraqi Freedom zawsze starają się przedstawić swoje działania jako walkę dobra ze złem. Oczywiście wiadomo, kto znajduję się po właściwej stronie.
    W zdecydowanej większości przypadków odnoszą mniejszy lub większy sukces dzięki swojej retoryce a w konsekwencji zyskują poparcie.

    Nie mogę się zgodzić, że wojna z Irakiem była toczona w imię uniknięcia powtórki tragicznych wydarzeń 9/11. Związki S. Husajna z terroryzmem były nikłe, co więcej ograniczały się do wspierania przez niego finansowo zamachów samobójczych dokonywanych przez Palestyńczyków (wypłacał rodzinom palestyńskich zamachowców–samobójców nagrody pieniężne). Dla bin Ladena był apostatą, ponadto w przeszłości zaatakował bratni Kuwejt. Nie mówiąc już o realności zagrożeń dla USA czy szerzej rozumianego amerykańskiego stylu życia (nie tylko brak zagrożenia ze strony innych państw np. atakiem terytorium, swoboda handlu, itd., ale również poszanowanie swobód jednostki, ochrona obywatela przed niebezpiecznym rozrastaniem się środków przymusu i aparatu bezpieczeństwa). Mam wrażenie, że w imię tzw. wojny z terrorem mieliśmy do czynienia z takim właśnie problemem, w którym, jak słusznie zauważyłaś Anito, ograniczano swobody jednostek, ale nie w imię ochrony przed zagrożeniem, ale realizacji własnych interesów czy też szerszej strategii polityki zagranicznej. Nie od dzisiaj wiadomo, że w czasie wojny można działać bardziej zdecydowanie a jednocześnie mniej przejrzyście dla obywateli, co ekipa Busha wykorzystywała bardzo chętnie.

Comments are closed.