Europa Wybory

Wielka Brytania: po wyborach zawieszony parlament i kraj w zawieszeniu

WOJCIECH PAWLUS
June 2017 UK election: Jeremy Corbyn & Theresa May
Source : Wikimedia Commons

Uważni obserwatorzy kampanii wyborczej w Zjednoczonym Królestwie mogli przewidzieć ten scenariusz. Po zarządzonych w pośpiechu przedterminowych wyborach Partia Konserwatywna straciła większość bezwzględną w Izbie Gmin. Bazując na trendach sondażowych z ostatniego roku premier Theresa May uwierzyła, że może zwiększyć swoją przewagę nad rywalami i podjęła ogromne ryzyko ogłaszając 18 kwietnia przyspieszone wybory parlamentarne. Teraz straciła wszystko – zdolność partii do podejmowania samodzielnych decyzji, autorytet w jej zarządzie i prawdopodobnie fotel brytyjskiego premiera. Nie mówiąc już o silnej pozycji negocjacyjnej w sprawie Brexitu. W rezultacie powstał zawieszony parlament, który w bardzo newralgicznym momencie historii państwa grozi jego dalszą destabilizacją. Jak do tego doszło i jakie opcje działania mają obecnie politycy w Westminsterze?

Słaba kampania May i zaskakująco sprawny Corbyn

Na początku nic nie wskazywało na taki obrót rzeczy. Jeszcze w kwietniu mówiono o poparciu dla Torysów przypominającym historyczne zwycięstwo Margaret Thatcher z 1983 roku, kiedy to „niebiescy” uzyskali aż 42.4% głosów przy poparciu dla „czerwonych” na poziomie jedynie 27.6%. Brytyjczycy doceniali przywództwo May w kwestii Brexitu – jej nieugiętą postawę wobec Brukseli, szacunek dla demokracji referendalnej i budowanie stylu rządzenia w oparciu o brytyjską tradycję parlamentarną. Okazało się jednak, że wbrew założeniu partyjnych strategów kampania (która trwała krócej niż dwa miesiące) nie skupiła się tak bardzo na warunkach wyjścia z Unii Europejskiej. Wyborcy oczekiwali raczej konkretnych rozwiązań na polu, przede wszystkim, polityki socjalnej, a ogłoszone na początku maja manifesty nieoczekiwanie skupiły się na polityce wewnętrznej.

Gwałtowny spadek poparcia Torysi odnotowali właśnie po publikacji swojego programu, w którym zaproponowano bardzo niepopularną zmianę w sposobie finansowania stałej, lekarskiej opieki domowej. Zakładała ona, że opłaty będą pobierane od wartości majątku danej osoby, włączając w to nieruchomości, co jak zauważyli komentatorzy, mogło znacznie ograniczyć masy spadkowe. Ponieważ tego typu opieka dotyczy często ludzi zapadających na starcze choroby otępienne, krytycy Torysów okrzyknęli tę politykę „podatkiem demencyjnym” („dementia tax”). May została na fali krytyki zmuszona do wprowadzenia modyfikacji tego rozwiązania i ustalenia progu nienaruszalnego majątku na 100 000 funtów. Jednak cała sprawa podważyła jej wizerunek jako konsekwentnego lidera, a opozycji pozwoliła na przytoczenie starego argumentu, że Torysi nie potrafią, czy wręcz nie mają interesu, w prowadzeniu prawdziwej polityki pro-społecznej. Ugrupowaniem, które na takie zapotrzebowanie mogło odpowiedzieć była tylko Partia Pracy. Wbrew oczekiwaniom analityków, niepopularny lider laburzystów Jeremy Corbyn umiejętnie wykorzystał kampanijne błędy swoich rywali. W ogłoszonym programie Partia Pracy przyjęła szereg propozycji reform budżetu zakładających zwiększenie opodatkowania firm, by zmniejszyć cięcia w służbie cywilnej, zwiększyć budżet opieki zdrowotnej, czy nawet uczynić studia bezpłatnymi. Lewica obiecała również znacznie łagodniejszy Brexit oraz starała się szczerze podchodzić do wizerunku Corbyna, przekonując część wyborców, by dokonali rachunku zysków i strat. Argumentowała, że lepiej jest wybrać program partii, nawet jeżeli jej lider nie odpowiada w pełni oczekiwaniom głosującego. Jeśli statystyki wyborcze się potwierdzą, to na Partię Pracy głosował też nowy, najmłodszy elektorat, który nie utożsamia się z elitystycznymi Torysami, bo nie ma dobrych posad, boryka się z wysokimi kosztami życia i jest też znacznie bardziej przychylny Europie.

Rozstrzygnięcia w Anglii i Walii. Szkocja odracza wizję rozpadu kraju.

W wyniku kampanijnego starcia Konserwatyści stracili 12 mandatów, a Partia Pracy zyskała ich aż 29. Laburzyści zbudowali swój nowy kapitał polityczny przede wszystkim kosztem Konserwatystów, w okręgach bliskich dużym ośrodkom miejskim Anglii, gdzie partie te tradycyjnie rywalizują, ale dominuje lewica, ze względu na dużą koncentrację klasy robotniczej. Symboliczne w liczbie mandatów, ale prestiżowe historycznie zyski ugrupowanie Corbyna uzyskało również na południu i północnym-zachodzie Walii, gdzie prowadzono intensywną kampanię w ostatnich dniach przed wyborami.

Zdecydowanie największy „swing”, czyli zmiana przynależności partyjnej poszczególnych okręgów nastąpił w Szkocji. Czyni to ze Szkockiej Partii Narodowej „wielkiego przegranego” tych wyborów. Ugrupowanie Pierwszej Minister Szkocji Nicoli Sturgeon ma jeden naczelny cel – niepodległość tego regionu. Dwa lata temu partia zdobyła 56 z 59 mandatów przypadających na około 5 milionową Szkocję. W wyniku wczorajszych wyborów zdobyła ich zaledwie 35, tracąc wobec wszystkich partii ogólnokrajowych, a zwłaszcza Torysów. Jest to jednoznaczny sygnał, że większość szkockich wyborców przedkłada stabilność gospodarczą i społeczną nad sprawę narodową. Szanse na drugie referendum niepodległościowe w Szkocji znacznie zmalały, a budowanie programu na głosie Szkotów za pozostaniem w UE było błędem. Widocznie członkostwo w Unii jest zbyt abstrakcyjną koncepcją by uczynić z niego sprawę narodową. Do tego mieszkańcy szkockich okręgów pokazali, że nawet tak rewolucyjna w dążeniach partia w czasie swoich rządów jest podatna na zmęczenie wyborców „establishmentem”. Szkoccy Torysi, Laburzyści i Liberałowie prowadzili pogodną, koncyliacyjną kampanię obliczoną na zachowanie jedności kraju w trudnych czasach i to zadziałało lepiej niż twarda obrona nacjonalistycznego kursu.

Północnoirlandzka karta oraz rozmowy z Brukselą. Co dalej?

Premier May znajduje się w bardzo trudnej sytuacji. Wiadomo już, że nie chce się zrzec stanowiska i będzie próbowała kontynuować rządzenie. Wynik mniejszych partii nie pozostawia jej za dużo pola do rozmów. Z tych na pewno nie skorzystają sprzeciwiający się Brexitowi Liberalni Demokraci, którzy zwiększyli swój stan posiadania do 14 mandatów, i którzy dużo stracili po poprzedniej koalicji z Torysami (2010-2015). Symbolicznym podsumowaniem tamtego dawnego sojuszu jest fakt, że ówczesny lider LD, Nick Clegg, stracił swój mandat. Inni ważni gracze brytyjskiej polityki uzyskali od 1 do kilku mandatów, zaś widoczna głównie w polityce europejskiej Partia Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP) w ogóle zniknęła z parlamentu, otrzymując jedynie 1,8% głosów w skali kraju.

Wydaje się, że klucze do rozwiązania tego parlamentarnego pata otrzymała więc niespodziewanie północnoirlandzka Demokratyczna Partia Unionistów (DUP), która uzyskała 10 z 18 mandatów przysługujących temu regionowi. Główne brytyjskie media zwykle nie poświęcają polityce Irlandii Północnej za wiele uwagi, a jej partie grupują w słupkach statystycznych jako „NI” albo „OTH”, czyli „Irlandia Północna”, albo „Inne”. Trudno się dziwić, gdyż ten niespełna 2 milionowy region Zjednoczonego Królestwa posiada własny krajobraz polityczny, praktycznie bez udziału głównych partii krajowych. Nigdy nie był też zdolny wpływać na politykę Izby Gmin w Londynie. Teraz może się to jednak zmienić, bo głosy w północnej części „Zielonej Wyspy” podzieliły się równo między probrytyjskie DUP, a opowiadające się za zjednoczeniem z Republiką Irlandzką Sinn Fein. Sprawiło to, że DUP mogło uzyskać wynik aż dwucyfrowy. Dzięki temu może pomóc Torysom uzyskać większości wynoszącą przynajmniej 326 głosów.

DUP już zapowiedziało, że udzieli Torysom wsparcia, nawet poza formalną koalicją. Istnieje jednak wiele wad takiego rozwiązania i przystając na nie Premier May musi być tego świadoma. Po pierwsze, nawet jeśli taka koalicja się sformalizuje, to będzie bardzo słaba (329 głosów, tylko 4 głosy większości). Po drugie, choć na polu polityki konserwatywno-unionistycznej oba ugrupowania łączy wiele, to DUP ma konkretną agendę względem Brexitu. Partia ta popiera opuszczenie UE przez Wielką Brytanię, ale nie chce utworzenia „twardej”, uszczelnionej granicy zewnętrznej Unii na wyspie Irlandia. Będzie więc naciskać na złagodzenie linii negocjacyjnej z Brukselą i może pod tym względem wymagać wielu zmian od rządu May. Wreszcie pozostaje problem samego przywództwa May. Nieudane wybory, utracone mandaty i miliony funtów wydane na przeprowadzenie zgubnej dla Torysów operacji politycznej, podają w wątpliwość silną pozycję premier w jej własnej partii. Trzeba pamiętać, że jedną z motywacji do zwiększenia większości parlamentarnej był fakt, iż Theresa May obawia się buntu własnych posłów w trakcie kluczowych rozmów państwami UE. Tych posłów, którzy nie popierają jej twardego kursu wobec Brukseli. To właśnie ci zasiadający obecnie „w tylnych ławach” członkowie Izby Gmin będą naciskać na jej rezygnację.

Udając się do królowej po pozwolenie na sformowanie rządu mniejszościowego May jest świadoma, że ogłaszając przedterminowe wybory parlamentarne zaryzykowała bardzo wiele i przegrała. Wielka Brytania jest obecnie w gorszej sytuacji niż była przed wyborami, a rozpoczynające się 19 czerwca rozmowy o Brexicie premier będzie prowadziła już nie jako pewna tryumfatorka, a przedstawicielka bardzo niestabilnego gabinetu powołanego w trybie nadzwyczajnym do zabezpieczenia życiowych interesów państwa. Na skutek błędnej kalkulacji politycznej Torysów, zawieszony jest dziś nie tylko parlament, ale i cały kraj – społeczeństwo, które coraz bardziej nie wie, jaką widzi dla siebie rolę na świecie i czego oczekuje od swoich rządzących.


Wojciech Pawlus jest absolwentem wydziału Studiów Wojennych (War Studies) na King’s College w Londynie oraz Międzynarodowych Studiów Pokojowych na Trinity College w Dublinie. Pracuje w warszawskim biurze Forum Ekonomicznego jako koordynator stosunków z krajami brytyjskiej Wspólnoty Narodów. Podczas Forum w Krynicy odpowiada m.in. za panele poświęcone tematyce walki z terroryzmem, bezpieczeństwa w Europie Środkowo-Wschodniej czy migracji.