Ameryka Północna Program Amerykański Stany Zjednoczone Wybory

Nihil novi? USA na tydzień przed wyborami prezydenckimi

ŁUKASZ SMALEC, Program Amerykański

Odliczanie czas zacząć… Ostatnia prosta – tak najkrócej można określić czas pozostały do najważniejszego wydarzenia politycznego Zachodniej Hemisfery w bieżącym roku. Mimo że nikt nie spodziewa się politycznego trzęsienia ziemi, to w kierunku Waszyngtonu z zaciekawieniem spoglądają miliony osób. O tym, że obecny wyścig do Białego Domu budzi ogromne emocje w USA, doskonale świadczy fakt, iż pierwsza odsłona “spektaklu” pod tytułem „debata prezydencka 2012” zgromadziła przed telewizorami ponad 67 mln widzów. Dla porównania przed czterema laty było to zaledwie 52 mln widzów. Niemniej jednak do rekordowej publiczności, jaką zgromadziło starcie Ronalda Reagana z Jimmym Carterem w 1980 r. (ponad 80 mln widzów) jeszcze sporo brakuje. Jednocześnie wielu z nas zapomina, że oprócz kandydatów z pierwszych stron gazet w wyścigu o Biały Dom bierze udział kilkudziesięciu innych pretendentów, których poparcie można określić jako marginalne, a ich szanse na sukces wyborczy – iluzoryczne. 

Romney górą

Pierwsza debata przyniosła woltę w sondażach – znajdujący się dotąd za plecami B. Obamy  Mitt Romney wysunął się na prowadzenie. Jednak jego przewaga kształtowała się na poziomie błędu statystycznego, dlatego zostało to zinterpretowane jako wynik słabego występu obecnego prezydenta w debacie w Denver (3 października). Obama był dotąd postrzegany jako świetny mówca, a nawet „mistrz public relations”, tymczasem to Republikanin, któremu nie dawano żadnych szans, okazał się graczem zręczniejszym: był bardziej skupiony, pełen pasji, co wyraźnie zaskoczyło prezydenta. Mimo że widzowie uznali debatę za ogromny sukces Republikanina, to raczej trudno ocenić, jak jej wynik wpłynie na końcowy rezultat wyborów. Hurraoptymistyczni Republikanie zapewne liczą na powtórkę scenariusza z roku 1980, kiedy to ówczesny demokratyczny prezydent Jimmy Carter przegrał wyraźnie pierwszą debatę z Ronaldem Reaganem, tracąc dotychczasową przewagę, a wraz z nią szansę na reelekcję.

Debata przyniosła Republikaninowi szereg nowych zwolenników, dla których stał się on kimś w rodzaju męża opatrznościowego, który lepiej poradzi sobie z walką ze skutkami kryzysu, jak również zdecydowanie stanie w obronie amerykańskiego interesu narodowego na arenie międzynarodowej. Znany polski politolog Grzegorz Kostrzewa-Zorbas określił nawet debatę mianem „mini Pearl Harbor Baracka Obamy”, aby podkreślić stopień zaskoczenia postawą Republikanina. Moje zdziwienie nie było aż tak wielkie. Uczestnicząc w spotkaniu wyborczym Mitta Romneya, jakie zostało zorganizowane 31 lipca br. w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego, ujrzałem sprawnego oratora, który wie, czego chce. Tymczasem w rozmowach po zakończeniu tego krótkiego, bo zaledwie piętnastominutowego przemówienia, dominowały, nie wiedzieć czemu, opinie, że B. Obama w bezpośrednim starciu w debacie z Republikaninem nie da mu żadnych szans. Tymczasem okazało się inaczej.

O ile  pierwsza debata nie mogła przesądzić o wyniku wyborów, o tyle na pewno odsunęła widmo przegranej Republikanina, który w przededniu konfrontacji miał niskie notowania, a debata miała być gwoździem do jego „politycznej” trumny. Tymczasem kandydaci wyglądali, jakby zamienili się rolami, przynajmniej tak określiliby to zwolennicy urzędującego prezydenta. Republikanin był bardziej pewny siebie, a w konsekwencji również bardziej przekonujący, niż urzędujący prezydent, o czym dobitnie świadczy wynik sondażu CNN, w którym na zwycięstwo Romneya wskazało aż 67 procent respondentów. Obama, oględnie mówiąc, nie wykazał się zbytnim refleksem, zapominając nawet o wpadce Republikanina, który podczas spotkania z donatorami z pogardą stwierdził, że „47 proc. wyborców ma mentalność ofiar i uważa, że wszystko im się od państwa należy”. Uznał ich za elektorat Obamy, o który nie jest w stanie skutecznie walczyć.

Cięta riposta?

Przed drugą debatą sztab urzędującego prezydenta musiał zewrzeć szeregi, ponieważ kolejna równie spektakularna porażka mogła przekreślić szansę na reelekcję demokraty. B. Obama nie zlekceważył lekcji z Denver i tym razem okazał się bardziej przekonujący (według sondażu CNN 46 procent za zwycięstwem B. Obamy do 39 procent za Republikaninem). Ale to zwycięstwo nie było tak zdecydowane, jak jego klęska w pierwszej debacie. Starcie w Nowym Jorku miało inną formułę. Tym razem to nie dziennikarze, ale publiczność zadawała pytania kandydatom. Zmiana postawy urzędującego prezydenta była doskonale widoczna, tym razem nie był znudzony, a pełen energii i entuzjazmu. Odpierał zarzuty M. Romneya o niespełnienie obietnic wyborczych, formułując pod adresem rozmówcy zarzuty o dbanie tylko o „interesy najbogatszych”. Wytykał M. Romneyowi, że jego pięciopunktowy plan naprawy gospodarki to tylko pusty frazes.

Niemniej jednak skala sukcesu B. Obamy była o wiele mniejsza niż miało to miejsce w przypadku zwycięstwa Romneya w pierwszej odsłonie konfrontacji. Obama miał przewagę, ale nie udało mu się zdominować swojego rozmówcy, który dość skutecznie odpierał ataki swojego oponenta.

 Runda trzecia dla Obamy

W przededniu ostatniej debaty poziom poparcia obu kandydatów był bardzo zbliżony z małą przewagą po stronie obecnego gospodarza Białego Domu. Debata zorganizowana na Florydzie dotyczyła polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych. Przyniosła ona sukces Demokracie, jednak po raz kolejny nieznaczny (sondaż CNN wskazywał na sukces Obamy, BBC z kolei orzekło, że debata zakończyła się remisem). Eksperci są jednak zgodni, że nie wpłynie to w sposób zasadniczy na rezultat wyborów.

Mitt Romney celnie punktował niedostatki w polityce zagranicznej B. Obamy, ale nie dostarczał gotowych recept na ich wyeliminowanie (m.in. brak strategii zwalczania ekstremizmu islamskiego, słabość wobec Iranu). Uznał, że rezygnacja z planów budowy tarczy antyrakietowej w kształcie proponowanym przez administrację Busha juniora, jak również plany ograniczenia wydatków budżetowych są błędne. Co bardzo zaskakujące, podkreślał swoje umiarkowane stanowisko wobec konfliktu i operacji w Afganistanie (zakończenie operacji do 2014 r.) oraz polityki wobec Islamskiej Republiki Iranu (wojna tylko jako ostateczność). Jeszcze niedawno, ubiegając się o nominację partii Republikańskiej, chciał pokazać jak bardzo jest twardy i zdecydowany. Urzędujący prezydent nie omieszkał wytknąć mu tej nagłej zmiany, jak również wpadek w czasie kampanii – szczególnie w obszarze polityki zagranicznej (m.in. uznanie Rosji za największe geopolityczne zagrożenie dla USA).

Mimo że urzędujący prezydent nie zmiażdżył kontrkandydata, to jednak zaprezentował się korzystniej. Był lepiej przygotowany merytorycznie, ale przy tym również dowcipny. Trudno jednak nie ulec wrażeniu, że Republikanin uparcie chciał zmienić swój wizerunek „jastrzębia rodem z zimnej wojny”, odpierając zarzuty, że wciągnie USA w kolejny wyczerpujący konflikt zbrojny. Zmiana postawy oraz dość częste popieranie linii B. Obamy w polityce zagranicznej sprawiło, że Republikaninowi zarzucono brak stałych poglądów („chwiejność” a nawet „dwulicowość”).

Na drugim planie

W cieniu debat prezydenckich odbyła się półtoragodzinna debata kandydatów na stanowisko wiceprezydenta (zorganizowana 12 października w Daneville w Kentucky). Joe Biden odpierał w niej zarzuty republikańskiego kandydata Paula Ryana wobec polityki wewnętrznej oraz zagranicznej B. Obamy. Uzasadnione wydaje się stwierdzenie, że debata nie miała zdecydowanego zwycięzcy. Z jednej strony, urzędujący wiceprezydent skutecznie odpierał większość zarzutów Republikanina, wytykając mu jednocześnie wpadki popełnione w dotychczasowej kampanii. Uderzał we właściwe struny, m.in. okazując zainteresowanie losem klasy średniej w kontekście republikańskich propozycji redukcji wydatków budżetowych. Niemniej jednak jego protekcjonalny i lekceważący styl, który miał zdyskredytować zarzuty pod adresem obecnej administracji, raczej zaprzepaścił to, co udało się osiągnąć dzięki polemice. Wysoce wątpliwe, by takie zachowanie (zostało ono odebrane jako przejaw braku szacunku dla partnera w dyskusji) zwiększyło znacząco grono sympatyków Partii Demokratycznej.

Kto zwycięży?

Trzy odsłony debaty prezydenckiej oraz jedna wiceprezydencka nie doprowadziły do zasadniczych zmian w układzie sił. Cytując pewnego polskiego filozofa, uzasadnione wydaje się określenie tego typu praktyk przedwyborczych mianem „polityki jarmarcznej”, która de facto nie wnosi zbyt wiele, natomiast zaspokaja po części potrzebę „igrzysk” drzemiącą w większości obserwatorów sceny politycznej.

Mimo że dwie ostatnie debaty zostały wygrane przez obecnego prezydenta, jednak to M. Romney zyskał więcej, nie tylko dzięki sukcesowi w pierwszej odsłonie pojedynku, ale również dzięki swojej postawie w dwóch kolejnych konfrontacjach. Ostatnie sondaże wskazują na minimalną (około 2-4%) przewagę Obamy, odpowiednio 47 do 45 %; przy czym niemal 90% wyborców deklaruje, że podjęło już decyzję na kogo odda swój głos. Wskazana różnica oscyluje jednak na poziomie błędu statystycznego. Ciężko więc uznać, że wynik jest już przesądzony. Republikanie z nadzieją patrzą na wzrost poparcie dla ich kandydata w tzw. swing states, które zadecydują o ostatecznym wyniku wyborów. Niemniej jednak trudno ocenić czy elastyczność poglądów Romneya zaprezentowana w ostatnim czasie rzeczywiście przekona niezdecydowanych, czy nie sprawi, że odwróci się od niego część konserwatywnego elektoratu republikańskiego. Sytuacja jest dynamiczna, ale w dalszym ciągu otwarta.


Polecamy również poprzednie artykuły  na temat wyborów prezydenckich w USA:

4 Responses

Comments are closed.