PAWEŁ BIEŃKOWSKI, Program Azjatycki
Tajlandia, Kambodża i Malezja – z perspektywy podróżnika z plecakiem to trzy fascynujące obrazy funkcjonujących obok siebie (lecz bardzo od siebie różnych) państw i społeczeństw budującej właśnie swą regionalną tożsamość Azji Południowo-Wschodniej. Trzy królestwa, które wyszły jednakże z odmiennych uwarunkowań historycznych i kulturowych, poddane na przestrzeni dziejów wpływom mniej lub bardziej odległych ludów, dziś są przykładem wielokierunkowego rozwoju i dynamiki, charakterystycznej dla wszystkich członków ASEAN. Tego lata udało mi się krótko, lecz intensywnie, zwiedzić sporą część każdego z nich. Po poniższym materiale czytelnik powinien spodziewać się bardziej nieśmiałego reportażu, przepełnionego subiektywnymi wrażeniami, aniżeli próby analizy czy oceny. Charakter tekstu narzuca zatem niechronologiczną oraz impresywną formułę przekazu, do której również można odnieść się w komentarzach.
Angkor zapiera dech w piersiach. Decyduję się zacząć opowieść od tego właśnie miejsca, ze względu na siłę przekazu, jakie ono niesie. Każdy odwiedzający tę pradawną stolicę państwa Khmerów, z osławionym w historii i kulturze popularnej Angkor Wat, zapewne bez względu na narodowość, wyznanie czy poglądy, musi oddać hołd wielkości ludzkiej myśli i pracy, które stworzyły ten gigantyczny kompleks świątyń-gór. Powstałe między VII a XII wiekiem n.e. i rozrzucone w dżungli pozostałości majestatycznych budowli powoli zarasta las i zadeptuje gromada turystów, głównie z Korei, Japonii i krajów zachodnich. Co zwraca uwagę, to przede wszystkim wyjątkowy stopień zorganizowania, jaki musiał charakteryzować państwo Khmerów w czasie, gdy budowało ono swoją stolicę. Każda ze świątyń, co aż trudno sobie wyobrazić, powstawała praktycznie w całości za życia jednego władcy; biorąc pod uwagę trudności terenowe, niesprzyjający klimat, niedostatek materiałów budowlanych oraz sąsiedztwo i liczne najazdy wrogich jednostek politycznych, wydaje się to być zadaniem niemal niewykonalnym. A jednak, średniowieczna (przez odniesienie do europejskiej historiografii) Kambodża była prawdziwym imperium i środkiem ciężkości Azji Południowo-Wschodniej. Angkor to jedno z miejsc, które trudno opisać słowami czy zdjęciami, to raczej rodzaj zjawiska, jakiego należy doświadczyć. Samo Angkor Wat pozostawia w tyle najbardziej monumentalne i zdobne gotyckie katedry; zniewalające posągi mitycznych Apsar zawstydzają wizerunki greckich czy rzymskich bogów. Angkor uczy odwiedzających pokory i szacunku.
Podróżując przez Kambodżę AD 2012 nietrudno jednak oprzeć się wrażeniu, że coś z tego niezwykłego poziomu zorganizowania pozostało tam do dzisiaj. Kiedy wysiadam z tajskiego autobusu w nadgranicznym miasteczku Aranyapathet, momentalnie otacza mnie tłumek kierowców tuk tuków, pragnących zaoferować mi dojazd do punktu granicznego, odległego o kilka kilometrów. Uprzedzony przez uprzedni research internetowy o tym, jaka niespodzianka może mnie czekać na tej właśnie granicy, bez wahania zbywam sprytnego Taja w białej kokserze i ciemnych okularach, który proponuje zawiezienie mnie do punktu wyrabiania khmerskich wiz, gdzie „pracuje jego przyjaciel”. Wybieram innego kierowcę, któremu tłumaczę, że posiadam już wizę i proszę o przejazd prostu do punktu odprawy. Oczywiście zawozi mnie tam, gdzie się spodziewałem. Nowy budynek z dziwacznym napisem „Visa Border”, bez żadnych państwowych oznakowań czy flag, jest punktem docelowym wszystkich ignorantów, którzy nie słyszeli o jednym z najszerzej zakrojonych oszustw granicznych na świecie, rozgrywających się właśnie na tajsko-khmerskim przejściu Aranyapathet-Poipet. Ludzie przebrani w mundury khmerskiej straży granicznej, w odległości zaledwie kilkuset metrów od szlabanu granicznego, codziennie sprzedają trudnej do oszacowania liczbie pechowców fałszywe wizy wjazdowe. Bez wątpienia wie o tym służba graniczna i policja, śmiem jednak sądzić, że mundurowi również czerpią z procederu korzyści. Z uśmiechem ironii mijam ten „interes” udając się w kierunku prawdziwego przejścia, gdzie bez problemu przekraczam granicę. Już po khmerskiej stronie nie należy jednak tracić czujności. Tłum turystów, głównie z Korei Południowej, Wielkiej Brytanii i innych krajów zachodnich czeka tu na rzekomo darmowy autobus do dworca autobusowego, skąd można dojechać do Siem Reapu i Phnom Penh. Oczywiście dołączam do innych backpackerów, zachęcany przez młodego Khmera z plastikowym identyfikatorem, podającego się za pracownika rządowego ds. obsługi ruchu turystycznego. Zapchane autobusy odjeżdżają co kilka minut, wywożąc ludzi z małego miasteczka, wyglądającego na takie, w którym z pewnością nie chciałoby się spędzić ani jednej nocy.
Kiedy docieramy na „dworzec autobusowy”, położony w szczerym polu za miastem, znów bez żadnych oznakowań czy choćby napisów, zdajemy sobie sprawę, że niekoniecznie jest to to, czego się spodziewaliśmy. Kupując bilet do Siem Reapu za niebotyczne 10 dolarów amerykańskich uświadamiamy sobie, że istotnie zostaliśmy w sprytny sposób naciągnięci przez prywatną firmę przewozową podającą się za narodowego przewoźnika. Stopień organizacji całego procederu, fałszywe mundury, mnóstwo zaangażowanych ludzi – wszystko to jest wręcz imponujące. I zarazem niegroźne; mimo że przepłaciliśmy, to jednak szybko i bezpiecznie docieramy do Siem Reapu, otoczeni „troską” naszych „pilotów”, tym razem oferujących nocleg w zaprzyjaźnionym pensjonacie. Nie, dziękuję, mam już rezerwację.
Nie warto jednak odczuwać złości wobec ludzi, którzy w tak sprytny sposób wykorzystują turystów. Już kilka dni w Kambodży uświadamia, jak biedny jest to kraj. Szałasy na palach jako jedyny sposób na chroniczne powodzie i wylewy Mekongu, wychudzone bydło, ciemność na horyzoncie -wobec niedostatków elektryczności, całe rodziny śpiące na ulicach w centrum stolicy kraju, powszechna i wszędzie zauważalna praca dzieci (nawet tych najmłodszych), biegające po ulicach szczury, czy wreszcie częściowo szutrowa National Highway No. 6, którą docieram do Phnom Penh – to wszystko wizytówka jednego z najuboższych krajów południowo-wschodniej Azji. Warto jednak pilnować portfela: jako że powszechnie obowiązującą walutą jest dolar amerykański, a najmniejsze ceny zaczynają się od 1 dolara, szybko okazuje się, że w Kambodży wydaję więcej, niż w Polsce. Brak transportu publicznego i konieczność ciągłego korzystania z tuk tuka również winduje koszty. W Kambodży przeciętny turysta nie ma szans poznać cenowych realiów kraju; każdy, kto nie jest Khmerem płaci cenę „turystyczną”. Wobec powszechnej znajomości języka angielskiego wśród miejscowych, odnoszę wrażenie, że naciąganie cudzoziemców to chyba jedno z podstawowych źródeł dochodów miejscowej ludności.
I kontrasty, jak to w Azji. Imprezowy wieczór w Phnom Penh zaczyna się dla mnie w stylowym barze urządzonym na dachu kamienicy z widokiem na rzekę i gwiazdy. Bez rezerwacji ani rusz, tylko wyjątkowo udaje nam się dostać stolik. Tu bawi się miejscowa elita. Co dalej? Do klubu! Tuk tuk wiezie nas do „najlepszego w mieście”, o znajomej nazwie „Saint Tropez”. Kierowca obiecuje wrócić po nas kiedy tylko zechcemy; prywatny szofer za 4 dolary. Magia globalizacji wita nas na parkiecie, gdzie przy swojskich pokrzykiwaniach Mr. Worldwide podskakuje bananowa młodzież stolicy, ubrana u Versace, Armaniego i naturalnie Louis Vuitton. Szybko zapoznana Khmerka okazuje się jednak nie być „stąd”. Kelnerka z Siem Reapu, na co dzień serwująca piwo gromadzie turystów na jednej z dwóch czy trzech imprezowych ulic miasta u wrót Angkor, przyjeżdża w weekendy do stolicy z koleżankami „bo u niej już wszyscy ją znają”. Jej brat to kierowca tuk tuka, ona zaś sama studiuje zaocznie angielski. Do Phnom Penh przyjechała także złożyć wniosek o paszport. „Nigdy nie byłam za granicą. A tak chciałabym zobaczyć Bangkok…”
Bangkok. Jak cała Tajlandia kojarzy się z jednym. W każdym razie, wydaje się (i tak naprawdę tylko wydaje) obracać wokół ograniczonego uniwersum, ale o tym dalej. By docenić choćby pobieżnie wewnętrzną różnorodność tego kraju, wystarczy spojrzeć na mapę i dostrzec rozmiar i zróżnicowane położenie Tajlandii. Tymczasem większość turystów utożsamia ten kraj właśnie z Bangkokiem, gdzie kilku filmowych bohaterów urządziło sobie niezapomniany wieczór kawalerski oraz z resortem w Phuket, gdzie znajdują się wprost fenomenalne – potwierdzam! – plaże. „Kraj tysiąca uśmiechów” to rzeczywiście wymarzona destynacja turystyczna, gdzie wypoczynek nad turkusowym morzem łatwo połączyć ze zwiedzaniem pradawnych świątyń, trekkingiem wśród dzikiej przyrody czy delektowaniem się lokalną kuchnią. Stolica kraju wita przyjezdnych morzem wieżowców, nowoczesnym nadziemnym metrem, na które pewnie jeszcze długo nie będzie sobie mogło pozwolić żadne europejskie miasto, czy szerokimi autostradami, przy których te polskie wyglądają wręcz żałośnie. Do roku 2020 w Tajlandii powstanie również kolej szybkich prędkości, o której w Polsce tylko się mówi. W metrze w Bangkoku każdy podróżuje z własnym smartfonem. Każda niemal ulica, każdy dom, są przyozdobione podobizną króla lub członków królewskiej rodziny, której obraza uważana jest za poważne przestępstwo. Przechadzający się wszędzie buddyjscy mnisi nadają krajowi tego oczekiwanego klimatu „Orientu”. Tysiące turystów odwiedzają magiczną Ayutthayę, starą stolicę Syjamu, gdzie podobnie jak w Angkor nostalgiczne ruiny świątyń opowiadają historię chlubnej przeszłości. Nie wszystko w Tajlandii jest jednak tak idealne.
To właśnie do Tajlandii rokrocznie zjeżdżają tysiące (?), miliony (?) seksturystów, „polujących” na okazje w popularnej seksdzielnicy Bangkoku czy wyspecjalizowanej niemal wyłącznie w „tych” usługach Pattayi. W tym ostatnim mieście, osobie która nie przyjechała tam w „wiadomym” celu, wręcz trudno jest się odnaleźć: pośród tłumu rozwrzeszczanych bar girls, natrętnych lady boyów, czy zwykłych prostytutek, przechadzających się przez miasto w towarzystwie białych turystów z nadwagą i w sędziwym wieku. Najbardziej piorunujące wrażenie robi jednak prostytucja dziecięca, którą bardzo łatwo dostrzec nawet na głównych ulicach: na oko 10-12 letnie dziewczynki reklamują kluby specjalizujące się w usługach skierowanych do tego wąskiego grona klientów. Wprawdzie prostytucja w Tajlandii jest prawnie ograniczona do kobiet i mężczyzn powyżej 18 roku życia, to naprawdę trudno oprzeć się wrażeniu, że władza przymyka oko na proceder prostytucji nieletnich. Po tłumach turystów, nawet poza ścisłym sezonem, można wywnioskować że niestety popytu nie brakuje.
Ciągle jednak to Tajlandia stanowi koło zamachowe regionu w sensie gospodarczym. Kiedy nasz autobus jadący w kierunku granicy z Kambodżą zatrzymuje policja w celu kontroli pasażerów, funkcjonariusze dokładnie wiedzą, kogo w nim szukać. Tego dnia wyprowadzili z pojazdu rodzinę Khmerów. Zapytany Taj odpowiada, że to „nielegalni”, pracownicy migrujący, nieposiadający dokumentów. Są ponoć pakowani na ciężarówki i natychmiastowo deportowani. Jest ich jednak bardzo dużo, pracują w sprzedaży i drobnych usługach, są naturalnie bardzo widoczni w rejonie przejść granicznych, wzdłuż których ciągną się olbrzymie bazary, a handlujące na nich „mrówki” pod koniec dnia własnoręcznie toczą wozy ze swoim dobytkiem przez granicę, z powrotem do Kambodży. Widać już teraz wyraźnie, że ten ostatni kraj przejmuje coraz bardziej od Chin funkcję „fabryki świata”, a przynajmniej regionu. Bo tak jest taniej. Tajlandia gości także inną grupę pracowników. Spotkany podczas przesiadki na dworcu autobusowym w Hat Yai Filipińczyk przedstawia się jako „nauczyciel angielskiego”. Lekko zdziwiony jego bądź co bądź niezbyt płynnym angielskim oraz funkcją, jaką tu pełni, pytam o szczegóły. „Na Filipinach skończyłem szkołę pielęgniarską, ale w tym zawodzie jest nas już za dużo, więc nie mogłem znaleźć w pracy. A w Phuket przyjęto mnie jako nauczyciela angielskiego w szkole za 35 000 bahtów miesięcznie” (ok. 3 500 złotych, czego chyba mógłby pozazdrościć i polski nauczyciel). Na razie dzieli mieszkanie z kolegami, ale stać go już, by kupić własny skuter. Zamierza odłożyć trochę pieniędzy i otworzyć własny interes gastronomiczny z powrotem na Filipinach. Dlaczego nie w Tajlandii? „Bo tu dyskryminują obcokrajowców, zwłaszcza z innych krajów Azji. Pracę było mi znaleźć bardzo trudno, tylko gdybym był biały mogłoby być mi łatwiej. Na Filipińczyków patrzy się z góry.” „Liczę na ASEAN”, dodaje z nadzieją, słysząc moje porównania do sytuacji w Europie.
Krótki i spokojny lot z Phnom Penh na pokładzie samolotu linii Air Asia (tego azjatyckiego Ryanaira, który jednakże pod względem stosunku cena/jakość na głowę bije swojego europejskiego odpowiednika) prowadzi mnie do Kuala Lumpur. Olbrzymi terminal dla linii niskokosztowych (wyglądający na większy niż obydwa terminale na Okęciu) to tylko część wielkiego lotniska, z którego 10-pasmowa autostrada wiedzie do centrum miasta. Wśród gajów palmowych rozpościera się legendarny tor Formuły 1 Sepang. Kuala Lumpur to miasto przyszłości, które powala samym swoim widokiem. Nowoczesne, szklane wieżowce, wyglądające tak, jakby wczoraj zdjęto z nich folię. Wszelkie rodzaje metra: podziemne, nadziemne, automatyczne, jednotorowe. Klimatyzowane chodniki, zabudowane w centrum miasta na wysokości drugiego piętra. Sterylna wręcz czystość. Gigantyczne centra handlowe, na czele z tym umiejscowionym w budynku Petronas Towers, kilkakrotnie większe od Złotych Tarasów, sprzedające marki, o których większości europejskich centrów handlowych nawet się nie śniło. Przyjazne rozwiązania urbanistyczne, w tym synergia miasta z naturą, przejawiająca się zwłaszcza na przykładzie parków: z centrum miasta do niemal prawdziwej dżungli jest tylko kilka kroków. Olbrzymia fortuna pochodząca z ropy, przemysłu i handlu uczyniła z Kuala Lumpur i Malezji jedno z gospodarczych centrów regionu.
Malezja przyciąga na siebie uwagę zwłaszcza poprzez swoją wielokulturowość; to tu bowiem ponad 60-procentowa społeczność muzułmańska żyje w zgodzie z liczną mniejszością chińską, która tradycyjnie utożsamia się bardziej z Chinami niż z krajem nawet wielopokoleniowego pobytu, wespół z indyjską czy tradycyjnymi ludami Malajów. Wspólnie tworzą zgrane społeczeństwo, wykorzystujące efekt synergii pomiędzy poszczególnymi grupami. Wszystko to jednak w obliczu majestatu prawa. Telemonitoring na ulicach jest powszechny, a nawet drobne wykroczenia podlegają surowym karom. Również sfera obyczajowa podpada pod kompetencję nadzoru władz. To wszak Malezja zasłynęła z policyjnych rajdów na hotele, przeprowadzanych w Walentynki w poszukiwaniu cudzołożących muzułmańskich par. Ten temat pojawia się w mojej rozmowie z wolontariuszką oprowadzają mnie po imponującym Masjid Negara, Narodowym Meczecie w Kuala Lumpur. Czy na przykład jest to w zgodzie z ich wiarą, że napotkane przeze mnie w Malezji dziewczyny noszą jedynie niedbałe chusty, odkrywając ramiona czy nogi? „Oczywiście, że nie.” – odpowiada okryta woalem przewodniczka. „Jako kobiety, możemy odkrywać jedynie twarz, ręce i stopy. Dziewczyny, które widziałeś są dla mnie niekonsekwentne”. Kobieta sprawia wrażenie bezpośredniej i zrelaksowanej, nie stwarza dystansu charakteryzującego nieraz mocno wierzących Muzułmanów. I tak właśnie wygląda islamska Malezja: z jednej strony kobiety, odkrywające jedynie twarze i ręce, ale jednocześnie mające powszechny dostęp do wszystkich zawodów, takich jak celnik, kierowca, policjant czy ochroniarz. Z drugiej te, które Muzułmankami pozostały pewnie tylko z nazwy, zarzucając chustę na głowę, ale jednocześnie nosząc skąpe, modne ubrania. „Całkowite okrycia kobiet, w których zupełnie nie widać nawet oczu, to często wymysł zazdrosnych mężów czy nadgorliwych wyznawców na Bliskim Wschodzie czy w Afganistanie. Koran wcale tego nie nakazuje” – kontynuuje przewodniczka. Tak, Malezja to islam, którego warto doświadczyć. „Dokąd jedziesz dalej?” Do Penang. „Penang! Pochodzę stamtąd. Miłej podróży!”
Ach, Penang. Fantastyczna, kilkugodzinna jazda pociągiem przez dżunglę zabiera mnie na północ kraju do Butterworth, skąd promem docieram do Georgetown, niegdysiejszej stolicy brytyjskich Malajów, położonego właśnie na fenomenalnej wyspie Penang. Samo dziedzictwo kolonialne widać w Malezji na każdym kroku, kraj ten wszak datuje swoją niepodległość zaledwie od lat 50. ubiegłego stulecia. Dziedzictwo to miesza się z poczuciem nowej narodowej tożsamości, czy wręcz narodowej dumy. Kuala Lumpur usiane jest wprost flagami państwowymi, z których te największe opasują ściany wieżowców przylegających do placu Merdeka. Warto zauważyć, że dekorowanie flagami ulic czy domów, nawet w najzwyklejsze dni, jest powszechne również w Tajlandii i Kambodży. Można odnieść wrażenie, że każdy z tych krajów pragnie podkreślić tym samym swoją odrębność, umocnić swoją tożsamość. W Malezji ma to również ten wymiar, że w tożsamość narodową nowego, multietnicznego państwa, zgrabnie wpisują się wiktoriańskie kamienice i ratusze czy dawne angielskie nazwy ulic, które w Georgetown funkcjonują równolegle z malajskimi. Nie ma tam poczucia, że „nowe” chciało za wszelką cenę odciąć się od „starego”, kolonialnego. Tak jakby 50-60 lat temu ktoś w tym kraju przeczuwał już erę globalizacji… I tak funkcjonują ze sobą wiktoriańskie zabytki, rozrzucone wszędzie meczety, kolorowe hinduskie świątynie, czy rzadko spotykane nawet w Chinach, zwłaszcza od Rewolucji Kulturalnej, świątynie rodowe ku czci przodków, oraz wieżowce, centra handlowe, dymiące jedzeniem wszelkiej maści nocne bazary czy ulice popularnych barów i restauracji. Malaysia truly Asia!
Nie byłoby podróży po południowo-wschodniej Azji bez choćby kilku przejażdżek tuk tukiem. Te zwykle trójkołowe, bądź doczepiane do zwykłego dwusuwowego skutera minitaksówki, to w istocie podstawowy środek transportu w regionie. Przy często symbolicznych cenach, zwłaszcza w centrum miast (choć zwykle po ostrym targu!) stać na nie niemal każdego. Mówią one też sporo o krajach, po ulicach których jeżdżą. I tak, tuk tuki współodpowiedzialne są zapewne za nieznośny zaduch i zanieczyszczenie powietrza w Bangkoku (bądź co bądź uważanego za najgorętszą stolicę na świecie). Prowadzone przez ludzi z nizin społecznych, często służą za miejsce noclegu swoich kierowców, co przyszło mi nieraz zobaczyć. Sami kierowcy nie trudnią się wszak jedynie transportem ludzi. Przeciętny „tuktukarz”, zaczepiający turystę na ulicach Siem Reapu, w ciągu dnia ograniczy się do śpiewnego sloganu „Tuk tuk, my friend! Best price!”. Gdy zapadnie zmrok, jego repertuar potrafi się jednak szybko rozszerzyć: „Tuk tuk my friend! Or maybe you wanna smoke somethin’? Marijuana? Cocaine? Nice girls? Why not??”. Dla zainteresowanych: cena wyjściowa działki marihuany wyniosła 20 USD, kokainy 80 (choć jako niezorientowanemu w temacie trudno mi ocenić czy to dużo, czy mało). Ale i tak najczęstszą sytuacją, w której niemal każdy sięgnie po tuk tuka, jest próba znalezienia swojego hostelu w gąszczu zagmatwanych adresów i nieraz jeszcze bardziej zakręconych ulic. „Zabiorę Cię tam za 50 bahtów”. W porządku, to pewnie i tak jest zaraz za rogiem, więc dojechałbym tam i za 10, ale nie znam miasta, więc niech ci będzie.
Trudno tu nawiązać do wszystkiego, co udało mi się zobaczyć oraz wyprostować niektóre z moich prywatnych opinii w oparciu o to, czego nie widziałem. Każdy z tych trzech krajów to oddzielne historie, ludzie, wrażenia, przyroda, kuchnia, języki, obyczaje, nawet odcienie kolorów czy zapachy. Feeria wszystkiego, czego warto doświadczyć, a naprawdę trudno na pierwszy rzut oka zrozumieć. Jak każde miejsce na Ziemi zresztą. Polecam wypróbować samemu. A wcześniej komentować i zadawać pytania, na które chętnie odpowiem. Każde z tych miejsc i każdy spotkany tam człowiek zasługuje na cały wieczór opowieści.
Niesamowity artykuł, porywający reportaż.
Dla zorientowania, 20$ za działkę marihuany (zastanawiam się, co u nich znaczy działka) to może być dużo: w Polsce gram tego narkotyku kosztuje od 25 do 40 zł, w zależności od regionu. Na zachodzie worek (ok. 10 gramów) to zazwyczaj kwota 10 euro (tak, tak, na zachodzie Europy marihuana jest bardzo tania, co wiele nam mówi o cenach pomiędzy krajami). Cena kokainy również lekko wygórowana, przy czym ten narkotyk nie jest zbyt popularny w Europie (u nas wygrywa LSD wobec kokainy, która popularna jest zwłaszcza w USA).