Europa Eurowybory Społeczeństwo UE Wybory

Demokratyzacja, legitymizacja i dezorientacja – wybory do Parlamentu Europejskiego

MARTA MAKOWSKA

europarlamentPrzyszły rok to czas zmian w Unii Europejskiej. W maju odbędą się wybory do Parlamentu, a niedługo potem swoja kadencję zakończy Komisja Europejska. Ostatnimi czasy w Brukseli dużą popularność zdobył pomysł na tchnięcie nowego życia w europejską politykę: zaproponowano, żeby każda z liczących się partii wystawiła swojego kandydata na przewodniczącego Komisji podczas parlamentarnej kampanii wyborczej. Jednak czy kopiowanie rozwiązań stosowanych na szczeblu państwowym w systemach parlamentarno-gabinetowych to dobry pomysł?

Zgodnie z postanowieniami Traktatu lizbońskiego kandydata na  Przewodniczącego Komisji, który ma stanąć na czele jednego z najważniejszych organów  UE, proponuje Rada Europejska (ciało składające się z czołowych polityków państw członkowskich). Rekomendowany kandydat, aby objąć stanowisko, musi uzyskać większość głosów w Parlamencie Europejskim.  Po zatwierdzeniu danej kandydatury następuje wybór pozostałych członków komisji:  Rada, działając w porozumieniu z nowo wybranym Przewodniczącym, przyjmuje listy kandydatów od państw członkowskich (od listopada 2014 nie każde państwo będzie miało swojego przedstawiciela w Komisji, gdyż liczba Komisarzy ulegnie zmniejszeniu z 28 do 18, co odpowiadać ma 2/3 liczby wszystkich państw członkowskich).

Traktat lizboński nie proponuje bezpośrednio rozwiązań, których domagają się pomysłodawcy „upartyjnienia” wyborów Przewodniczącego KE. Niemniej jednak zapis traktatu mówiący, że Rada Europejska proponuje kandydata na to stanowisko uwzględniając wyniki wyborów do Parlamentu, stał się przyczynkiem do już zakrojonej na szeroką skalę akcji wyborczej największych ugrupowań politycznych zasiadających w Brukseli (i Strasburgu). Obecny przewodniczący Parlamentu, Martin Schultz, który przewodzi Europejskim socjalistom, już od 3 listopada jest oficjalnym kandydatem swojej partii na to stanowisko. Jego zdaniem upolitycznienie stanowiska przywódcy KE i nadanie wyborcom nowych narzędzi to jeden z lepszych sposobów walki z argumentami rosnących w siłę populistów i euro-sceptyków. Jeżeli, ich zdaniem, Unia jest zbyt oddalona od interesów swoich obywateli, należy im pokazać, że obywatele mają ważne prawo głosu.

Prawo (nie)wyboru

Autorzy pomysłu argumentują, że tracąca społeczną legitymację Unia znajduje się na krawędzi i należy reformować dotychczasowe rozwiązania instytucjonalne na rzecz większej partycypacji obywateli. Bezpośredni wybór „szefa rządu UE” miałby uatrakcyjnić same wybory do jedynego demokratycznie wybieralnego ciała politycznego Unii, a jest o co walczyć. Od szeregu lat odnotowuje się coraz niższą frekwencję w wyborach, co przez wielu ekspertów jest interpretowane jako przejaw rozczarowania Unią. Przeprowadzone niedawno przez Instytut Spraw Publicznych badania poświęcone opinii Polaków na temat Parlamentu ujawniły druzgocące dane – blisko 70% respondentów nie potrafi wymienić nazwiska przynajmniej jednego polskiego Europosła, a zaledwie 40% badanych prawidłowo wskazuje sposób wyboru członków Parlamentu (posłowie europejscy wybierani są w bezpośrednim głosowaniu przez obywateli). Przytoczone wyniki badania skłaniają do refleksji czy aby na pewno brak legitymacji można rozwiązać wzrostem uprawnień nieświadomych (a może wręcz ignoranckich?) wyborców.

Z kolei sondaże Eurobarometru (europejskiego projektu regularnie badającego europejską opinię publiczną) z ostatniego roku wskazują, że ankietowani, zapytani o to, czy możliwość głosowania na konkretnego kandydata na Przewodniczącego Komisji przedstawionego przez czołowe partie polityczne Parlamentu zachęciłoby ich do partycypacji w wyborach, odpowiedzieli twierdząco w niemal 54%.

Przywódcy najsilniejszych państw Europy są jednak przeciwni retoryce „legitymizacji”. Ani Angela Merkel, ani François Hollande nie zamierzają zwiększać uprawnień przewodniczącego Komisji w i tak już skomplikowanym systemie współdzielenia władzy pomiędzy poszczególnymi podmiotami UE. Można sobie wyobrazić, że przewodniczący Komisji posiadający największą legitymację obywatelską ze wszystkich organów unijnych będzie nieustannie napotykał opór ze strony Rady Europejskiej, co w efekcie może prowadzić do trwałego paraliżu jego pracy. Co więcej, Komisja Europejska odgrywa obecnie niebagatelną rolę „strażnika porządku prawnego”, sprawując pieczę między innymi nad prawidłowym wykonaniem unijnego budżetu. Upolitycznienie stanowiska Przewodniczącego tej instytucji może nieść ze sobą poważne konsekwencje dla równowagi politycznej całej wspólnoty.

Sceptykom nasuwa się również pytanie o to, kim byliby kandydaci na stanowisko Przewodniczącego Parlamentu. Do tej pory Rada Europejska proponowała zazwyczaj rozpoznawalnego na skalę europejską polityka, często byłego szefa rządu, który odnajdywał się w roli menedżera dużej struktury administracyjnej i który potrafił skutecznie porozumiewać się z przywódcami poszczególnych państw członkowskich. Proponowane upolitycznienie wyboru rodzi wątpliwość, że podobni kandydaci wywodzący się z konkretnych scen politycznych swoich krajów zdobyliby decydujące poparcie w powszechnych wyborach przeprowadzanych na skalę ogólnoeuropejską. Z kolei czołowi politycy piastujący obecnie ważne urzędy w swoich krajach nie byliby skłonni podjąć ryzyka kandydowania, gdyż ich porażkę opozycja na szczeblu narodowym natychmiastowo przekułaby w wotum nieufności od obywateli.

Upolitycznienie wyborów członków Komisji Europejskiej  to kusząca propozycja dla wielu zwolenników ściślejszej integracji Unii Europejskiej. Należy mieć jednak na uwadze, że rozwiązania z pozoru demokratyczne mogą nieść za sobą szereg negatywnych konsekwencji, niezrozumienia i  konfliktów w ramach dotychczas funkcjonujących struktur. Ryzyko dostarczenia eurosceptykom kolejnego argumentu, że wspólny europejski projekt się wyczerpał jest duże.


Marta Makowska – Ekspertka CIM ds. Europejskich


Przeczytaj też: