Ameryka Ameryka Północna Bezpieczeństwo Bezpieczeństwo międzynarodowe Bliski Wschód Program Amerykański Stany Zjednoczone

Obama idzie na wojnę…

ŁUKASZ SMALEC, Program Amerykański

Obama, licencja CCKoniec sierpnia oraz początek września upłynął pod znakiem wojny domowej w Syrii. Temat, który niewątpliwie zasługuje na uwagę. Według ostrożnych szacunków Organizacji Narodów Zjednoczonych liczba ofiar śmiertelnych w tym konflikcie przekroczyła już 100 tys. (widoczny wzrost brutalności nastąpił w drugim roku konfliktu). Konflikt stał się sui generis leitmotivem polskich serwisów informacyjnych. W dużej mierze nastąpiło to za sprawą zapowiadanej – a może raczej wyczekiwanej – interwencji społeczności międzynarodowej, która miała położyć kres niesprawiedliwości oraz bezkarności reżimu prezydenta Baszszara Hafiza al-Asada. Ten ostatni prawdopodobnie (Waszyngton deklaruje pewność w tym względzie) posłużył się bronią chemiczną w celu tłumienia rozruchów. Według danych amerykańskich śmierć w wyniku ataku poniosło ponad tysiąc cywilów, większość z nich stanowiły dzieci.

Należy zadać pytanie kto kryje się pod eufemizmem „społeczność międzynarodowa”, wszakże żadna organizacja międzynarodowa nie posiada własnych sił zbrojnych. Dysponowanie nimi należy do wyłącznej kompetencji państw, których rządy wykonując swoje suwerenne prawa mogą wyrazić wolę do udziału w danej operacji np. pod auspicjami ONZ, NATO lub UE. Amerykańska supremacja militarna na świecie oraz posiadane przez nie wyjątkowe zasoby oraz zdolności militarne sprawiają, że państwem, na którym w takich sytuacjach skupia się uwaga świata są Stany Zjednoczone.

Czerwona linia przekroczona

Wydaje się, że Stany Zjednoczone stając na czele koalicji państw powinny odpowiedzieć na atak za pomocą broni chemicznej, o czym świadczą m.in. zapisy, jakie znalazły się w Quadrennial Defense Review Report z 2010 r. Podkreślono w nim, że przeciwdziałanie proliferacji oraz użyciu broni ABC (atomowej/nuklearnej, biologicznej i chemicznej) zajmuje najwyższe miejsce wśród amerykańskich priorytetów. Może ona stanowić bowiem zagrożenie dla obrony interesów USA oraz ich sojuszników, promocji pokoju i bezpieczeństwa, regionalnej stabilności oraz ochrony obywateli amerykańskich. Podobna ocena zagrożenia ze strony proliferacji oraz użycia broni ABC znalazła się również w dokumencie Sustaining U.S. Global Leadership: Priorities for 21st Century. Wskazano w nim, że w sytuacji, gdy działania prewencyjne zawiodą, wówczas Departament Obrony musi posiadać zdolności odpowiedzi wobec tego zagrożenia.

Już rzut oka na powyższe dokumenty pozwala na potwierdzenie powtarzanych tak chętnie w mediach opinii, że przekroczona została „czerwona linia”, jaką wyznaczył Waszyngton pod wodzą laureata Pokojowej Nagrody Nobla – Baracka Obamy. Niemniej jednak w dokumentach nie ma mowy o tym, że owa odpowiedź musi oznaczać działania z użyciem siły zbrojnej.

Doświadczenia ostatnich wojen – zakończonej w Iraku oraz trwającej w Afganistanie – wyraźnie osłabiły wolę Waszyngtonu do podejmowania ryzykownych interwencji za granicą, które mogłyby wciągnąć USA w długotrwały oraz niezwykle kosztowny proces nation building. Dodatkowo jego powodzenie byłoby wysoce wątpliwe. Po raz kolejny warto odwołać się do wspomnianego już raportu Pentagonu z 2010 r., w którym wskazano, że amerykańskie siły zbrojne powinny być przygotowane do prowadzenia długotrwałych operacji militarnych za pomocą lotnictwa i/lub marynarki. Podkreślono, że ww. operacje świadczą o tym, iż użycie sił lądowych było nieadekwatnym rozwiązaniem, co w połączeniu z brakiem wzmianki na temat przyszłych kampanii lądowych świadczy o braku woli Waszyngtonu do prowadzenia zakrojonych na szeroką skalę kampanii na wzór Irackiej Wolności.

Werble wojenne nad Potomakiem?

Na uwagę zasługują w tym miejscu list autorstwa Przewodniczącego Kolegium Połączonych Szefów Sztabów – gen. Martina Dempseya do senatora Carla Levina z 19. lipca br., przewodniczącego senackiego Komitetu Sił Zbrojnych USA oraz oświadczenie wygłoszone przez prezydenta Baracka Obamę 31. sierpnia.

W swoim liście generał przedstawił pięć możliwych sposobów użycia siły zbrojnej wobec konfliktu w Syrii, każdy z nich został opatrzony wstępnym kosztorysem. Wśród możliwych scenariuszy działania znalazły się: wsparcie opozycji (wysłanie instruktorów świadczących wsparcie w zakresie szkolenia oraz doradztwa), ograniczone ataki z powietrza, ustanowienie stref zakazu lotów, ustanowienie stref buforowych oraz kontrola a raczej uniemożliwienie użycia broni chemicznej. Spośród wskazanych powyżej scenariuszy pierwszy uznano za najtańszy, jego koszt miałby sięgnąć 500 mln dolarów amerykańskich rocznie. O wiele bardziej kosztowny byłby drugi a zarazem najbardziej prawdopodobny scenariusz. Podobnie jak w przypadku innych scenariuszy, jego koszt byłby uzależniony od długości trwania operacji. Jedno jest pewne – byłoby to co najmniej kilka miliardów dolarów, nie wspominając już o stratach wśród ludności cywilnej oraz zniszczeniach infrastruktury. Ostatni – piąty scenariusz wydaje się nie tylko kosztowny, ale również niezwykle pracochłonny a nade wszystko trudno liczyć, że udałoby się osiągnąć pożądany cel tj. pozbawić Syrię broni chemicznej. Stąd też, moim zdaniem, należy spojrzeć bardzo sceptycznie na powodzenie planów objęcia syryjskiej broni chemicznej kontrolą międzynarodową.

W liście tym doskonale widoczny jest wpływ doświadczeń dwóch ostatnich wojen. Bogatszy o nie gen. Dempsey słusznie zauważa, że zwycięstwo na placu boju nie gwarantuje jeszcze sukcesu politycznego w postaci powstania państwa efektywnie funkcjonującego na arenie międzynarodowej. Należy uwzględnić również niezamierzone konsekwencje amerykańskich działań. Nagły upadek reżimu rozpocząłby zapewne proces powolnej destabilizacji państwa. Wśród bardzo istotnych zagrożeń warto wskazać m.in. ryzyko, że broń chemiczna trafiłaby w ręce ekstremistów, mniej przewidywalnych niż reżim prezydenta al-Asada. M. Dempsey trafnie zauważa, że podjęcie interwencji dopiero rozpoczęłoby okres zaangażowania USA w Syrii w okresie, w którym Biały Dom chce ograniczyć wydatki na obronę. Czyżby zatem rachunek zysków i strat zastąpił myślenie życzeniowe z okresu urzędowania Busha juniora?

Kluczowe wydaje się jednak oświadczenie prezydenta B. Obamy z 31. sierpnia na temat Syrii. Prezydent wyraził pewność, że tego najbrutalniejszego ataku z użyciem broni chemicznej w XXI w. dokonały siły rządowe. Określił go mianem zamachu na godność ludzką oraz zagrożenia dla bezpieczeństwa USA. Podkreślił, że stanowi on naruszenie światowego zakazu użycia broni chemicznej oraz zagrożenie dla bezpieczeństwa amerykańskich sojuszników w sasiedztwie Syrii: Izraela, Jordanii, Turcji, Libanu oraz Iraku. Podkreślił, że istnieje ryzyko przekazania broni chemicznej terrorystom.

Prezydent poinformował, że podjął decyzję, iż USA powinny podjąć akcję zbrojną wymierzoną w cele strategiczne syryjskiego reżimu. B. Obama zaznaczył, że chodzi o interwencję ograniczoną w czasie, jednocześnie wykluczył możliwość podjęcia działań za pomocą jednostek lądowych. Interwencja miała pozwolić na powstrzymanie reżimu od użycia broni chemicznej oraz osłabienie zdolności ich podejmowania w przyszłości. Jednocześnie podkreślił, że amerykańska masa krytyczna zgromadzona w tym rejonie pozwala na dokonanie uderzenia w dowolnym momencie, bez względu na to czy nastąpi ono w ciągu tygodnia, czy też miesiąca, bez wpływu na jego efektywność. Podkreślił jednocześnie, że zamierza wystąpić o autoryzację użycia siły ze strony Kongresu. Jednocześnie zaznaczył gotowość do podjęcia działań bez autoryzacji ze strony ONZ ze względu na paraliż w Radzie Bezpieczeństwa.

O ile decyzja o zwróceniu się do Kongresu wydawała się jak najbardziej słuszna, tym bardziej, gdy uwzględnimy opór ze strony opinii publicznej wobec ewentualnej interwencji, o tyle jak się dość szybko okazało projekt B. Obamy czekałby podobny los, jaki spotkał projekt udziału Wielkiej Brytanii w interwencji w Syrii w Izbie Gmin. Według różnych doniesień spośród członków Izby Reprezentantów sprzeciw wobec interwencji deklarowało ponad 230 Kongresmenów (większość, która pozwala na odrzucenie wniosku o poparcie interwencji), natomiast niespełna 30 otwarcie popierało działania zbrojne. W Senacie szanse na uzyskanie poparcia dla interwencji były większe, niemniej jednak nic nie było przesądzone. Administracja ostatecznie zrezygnowała z poddawania projektu rezolucji pod głosowanie. Mając w pamięci wytyczne przedstawione w 1984 r. przez sekretarza obrony w administracji Ronalda Reagana – Caspara Weinbergera*, trudno wyobrazić sobie amerykańską interwencję wbrew sprzeciwom ze strony Kongresu oraz opinii publicznej, tym bardziej, że Waszyngton nie mógł liczyć na legitymizację działań ze strony RB NZ (vide operacja Świt Odysei w Libii, którą realizowano w duchu koncepcji Odpowiedzialności za ochronę). W odróżnieniu od operacji libijskiej przed USA stanęłyby o wiele większe zobowiązania, ponieważ chęć udziału w operacji wyrażała jedynie Francja. Biorąc pod uwagę zdolności do przeprowadzenia tego typu działań, pozostającą w tyle za tradycyjnym można by rzec partnerem amerykańskim tj. Wielką Brytanią. USA musiałyby wziąć na swoje barki lwią część kosztów oraz zadań koniecznych do wykonania.

Amerykańska „doktryna interwencji humanitarnej” a może responsibility to protect

Konfrontacja amerykańskich realiów z „biciem w wojenne bębny”, którego byliśmy świadkami na antenie polskich mediów prowadzi do wniosku, że dziennikarze starali się zrobić „wszystko”, aby zainteresować opinię publiczną. Początkowo polscy publicyści wydawali się zapominać, że jeśli w ogóle USA podejmą działania to i tak interwencja wojsk lądowych jest wykluczona. Później naprawili ten błąd, wskazując, że chodzi o precyzyjne uderzenia za pomocą pocisków samosterujących oraz lotnictwa. Ich zdaniem miała to być interwencja humanitarna (sic!).

Operacja Sojusznicza Siła (1999), która bywa przywoływana w polskich mediach jako przykład interwencji humanitarnej, de facto była nią tylko z nazwy. W rzeczywistości mieliśmy do czynienia z rozprawą z reżimem Slobodana Miloszevića. Niewątpliwie na terenie Kosowa miały miejsce masowe naruszenia praw człowieka, niemniej jednak ich skala była nieporównywalny z tym, co miało miejsce w Rwandzie. Wobec ludobójstwa Tutsi dokonanego przez Hutu w tym państwie Waszyngton zachował bierną postawę. Wydaje się jednak, że problem leżał gdzie indziej, kluczowy był sposób jej przeprowadzenia. Abstrahując od odpowiedzi jak ma wyglądać interwencja humanitarna, po doświadczeniach z 1999 r. wiemy jak nie powinna. Dlaczego zatem zdecydowano się wówczas na taki sposób działania? Odpowiedź jest dość prosta, na szali nie znalazł się żywotny interes** żadnego z państw NATO, ergo poparcie społeczeństwa oraz akceptacja strat własnych była o wiele mniejsza. W przypadku Syrii sytuacja wyglądałaby zapewne podobnie.

W odniesieniu do koncepcji odpowiedzialności za ochronę ograniczę się tylko do stwierdzenia, że, aby rozpocząć działania w duchu tej zasady konieczna jest decyzja RB NZ (vide operacja libijska, pierwsze w historii jej zastosowanie). W przypadku wojny domowej w Syrii nie można liczyć na to, że RB NZ (sprzeciw stałych członków: Rosji i ChRL) przyjmie rezolucję w kształcie zbliżonym do rezolucji nr 1973 sankcjonującej podjęcie wszelkich dostępnych środków w tym użycie siły zbrojnej w celu zapewnienia ochrony ludności cywilnej.

Szansa na wyjście z twarzą?

W tej sytuacji zdaniem niektórych komentatorów propozycja prezydenta Rosji objęcia międzynarodowym nadzorem syryjskiej broni chemicznej zaakceptowana przez Assada może być rozpatrywana jako wyjście z twarzą dla B. Obamy. Osobiście byłbym daleki wobec tak optymistycznych ocen. Swoją postawą oraz determinacją amerykański przywódca chciał pokazać, że jest w stanie rozwiązać kolejny kryzys, USA pod jego wodzą odegrały zasadniczą rolę w rozwiązaniu kryzysu w Libii. Rola USA w obu przypadkach była jednak odmienna. W przypadku operacji Świt Odysei chodziło o „kierowanie z tylnego fotela”, wiodąca rola miała przypaść Wielkiej Brytanii oraz Francji. W przypadku Syrii na Waszyngton spadłyby nie tylko przywódcza rola, niemal cały ciężar i koszty operacji, ale również ewentualne wzięcie odpowiedzialności za cały kraj, gdyby interwencja doprowadziła w sposób pośredni do obalenia reżimu al-Asada. Wydaje się, że to właśnie ten ostatni element, po doświadczeniach afgańskich oraz irackich przesądza o niechęci do podejmowania kolejnych interwencji. Czy zatem obecnie Waszyngton nie jest już zdolny do podejmowania działań zakrojonych na większą skalę?

Deklaracje B. Obamy o „potencjalnie przełomowej” roli propozycji Moskwy należy rozpatrywać jako dobrą minę do złej gry. Niemniej jednak bez groźby użycia siły przedstawionej przez B. Obamy zapewne nigdy nie zostałaby ona przedstawiona. Demokrata nie mógł pozwolić sobie na podjęcie interwencji wbrew stanowisku Kongresu, opinii publicznej oraz ONZ, tzn. mógł, ale ucierpiałby na tym wizerunek amerykański na świecie oraz poszerzyłby się katalog jego oponentów w kraju. Tymczasem do kwestii wizerunkowych B. Obama przywiązuje, podobnie zresztą jak poprzedni demokratyczny prezydent – B. Clinton, ogromną wagę. Wydaje się jednak, że postawa administracji wpłynie negatywnie na wiarygodność amerykańską na arenie międzynarodowej. Okazało się bowiem, że prezydent amerykański nie jest w stanie uzyskać poparcia dla swoich działań na płaszczyźnie krajowej nawet w sprawach, które uznał za zasadnicze z punktu widzenia amerykańskiego interesu narodowego.

Wydaje się, że popełnił on błąd. Wcześniej należało zbadać grunt oraz ocenić możliwości uzyskania poparcia. W perspektywie krótkoterminowej wydaje się jednak, że brak zaangażowania może być nawet korzystny, przynajmniej z punktu widzenia postulatów ograniczenia poziomu wydatków na obronę oraz faktu, że nadzieje na szybki sukces byłyby bardzo niewielkie. Jak słusznie zauważył Robert Kaplan prezydent popełnił kolejny błąd, zdradzając plany dotyczące kształtu przyszłej interwencji. Podobne uwagi w przeszłości, jeszcze przed objęciem urzędu sekretarza obrony w administracji Busha juniora poczynił Donald Rumsfeld. Przestrzegał on przed ujawnianiem ograniczeń, jakie Waszyngton zamierza zastosować wobec interwencji zbrojnej. Obaj byli zgodni, że może to skomplikować położenie Waszyngtonu, a jednocześnie ułatwić zadanie drugiej stronie.


* Sformułował on „doktrynę”, która wskazywała 6 warunków, które należy spełnić przed wysłaniem wojsk USA za granicę: użycie sił zbrojnych tylko w celu ochrony żywotnych interesów USA i ich sojuszników; USA podejmują decyzję o użyciu siły tylko przy zaangażowaniu środków niezbędnych dla odniesienia zwycięstwa; cele militarne oraz polityczne działań powinny zostać precyzyjne określone; relacja pomiędzy zaangażowanymi siłami oraz celami powinny być analizowane oraz w razie potrzeby dostosowywane; powinna istnieć pewność poparcia opinii publicznej oraz Kongresu dla podejmowanych działań; użycie sił zbrojnych za granicą powinno być traktowane jako ostateczność (po wyczerpaniu innych środków).

** W dokumentach strategicznych opracowanych przez Waszyngton w kadencji Billa Clintona katastrofy humanitarne nie zostały nawet uznane za kwestie należące do ważnego interesu narodowego. W odniesieniu do nich uznano, że siła zbrojna nie jest adekwatnym narzędziem do rozwiązania problemów humanitarnych.


Łukasz SmalecEkspert CIM ds. Stanów Zjednoczonych i bezpieczeństwa międzynarodowego


Przeczytaj również: