KAMIL MAZUREK, Program Amerykański *
Jak wskazują ostatnie doniesienia amerykańskiej korporacji informacyjnej IHS, w latach 2011-2015 Chińska Republika Ludowa (ChRL) dwukrotnie zwiększy wydatki na zbrojenia, z obecnych 120 mld USD, do niemal 240 mld USD w połowie drugiej dekady XXI wieku. Suma ta przewyższy połączone wydatki 12 następnych w kolejności państw regionu i będzie niemal czterokrotnie wyższa od budżetu obronnego Japonii – numeru 2 w wydatkach zbrojeniowych wśród państw Azji Wschodniej.
Z danych Sztokholmskiego Międzynarodowego Instytutu Badań nad Pokojem (SIPRI) wynika jasno, iż trend ten (poważny wzrost budżetu wojskowego ChRL) nie jest niczym nowym, mamy z nim do czynienia od końca lat 90-tych ubiegłego wieku. Jeżeli jednak przewidywania IHS okażą się prawdą (co niekoniecznie może mieć miejsce biorąc pod uwagę spowolnienie gospodarcze w Chinach), i ponad 18% roczny wzrost wydatków obronnych będzie miał miejsce, spowoduje to bardzo poważne konsekwencje dla całej Azji i nie tylko.
Naturalnie, zwiększanie się chińskiego budżetu obronnego nie mogło ujść uwadze głównego stabilizatora stosunków międzynarodowych na obszarze Azji Wschodniej, tj. Stanów Zjednoczonych. Ogłoszona przed kilkoma laty przez prezydenta Obamę zmiana strategicznego paradygmatu ze strefy euroatlantyckiej na pacyficzną niewątpliwie ma miejsce. Pytanie jednak, czy dotychczasowe działania są w stanie zrównoważyć tak znaczący progres w chińskich wydatkach zbrojeniowych? Zastanówmy się przez chwilę, co zostało do tej pory zrobione. Najbardziej znaczące działania amerykańskiej administracji, zwiększające, również pośrednio, obecność USA w regionie Azji i Pacyfiku to:
- umieszczenie 4 okrętów walki przybrzeżnej (LCS) na terytorium Singapuru;
- zgoda na rozmieszczenie 2500 żołnierzy piechoty morskiej w australijskim Darwin;
- przekazanie Filipinom dwóch okrętów dla straży przybrzeżnej oraz rozmowy w sprawie rotacyjnej obecności sił amerykańskich w tym państwie;
- wyrażenie zgody na zmodernizowanie 145 tajwańskich myśliwców F-16.
Owe decyzje, choć znaczące, nie są jednak w stanie choćby w niewielkim stopniu zbalansować rosnących wydatków Państwa Środka (Zhongguo). Aby móc to uczynić Amerykanie muszą obecnie liczyć na swoich regionalnych sojuszników – szczęśliwie jednak dla nich, ci nie mają zamiaru polegać wyłącznie na obecności USA.
Wyścig zbrojeń na Dalekim Wschodzie wchodzi obecnie w kolejną fazę zaostrzenia – wszystko zaś w jednym celu – aby zniwelować potęgę kontynentalnych Chin. Przykładów owego zjawiska jest bez wiele, a wśród nich:
- wzrost wydatków obronnych Indii o 17% w roku 2012;
- otwarcie japońskiego przemysłu zbrojeniowego na współpracę i eksport z innych państw;
- plany zakupu przez Republikę Chińską na Tajwanie 8 nowych okrętów podwodnych oraz rozpoczęcie na masową skalę konstrukcji rakiet powietrze-ziemia;
- niespotykany dotąd wzrost znaczenia południowokoreańskiego przemysłu zbrojeniowego.
Ostatnim, ale istotnym dowodem na zintensyfikowanie azjatyckiego wyścigu zbrojeń jest najnowszy raport SIPRI, w którym stwierdza się, iż pięciu największych na świecie importerów uzbrojenia znajduje się obecnie w Azji, z których tylko Pakistan nie leży na Dalekim Wschodzie. Amerykańscy sojusznicy, przerażeni wzrostem potęgi ChRL, robią co mogą, aby zrównoważyć militarnie Państwo Środka, które zresztą jest ostatnimi czasy coraz bardziej asertywne w lobbowaniu swoich regionalnych interesów. Nasilenie się napięć na Morzu Południowochińskim w odniesieniu do archipelagu Spratley i wysp Paracelskich, a także możliwa eskalacja w przypadku wysp Senkaku na Morzu Wschodniochińskim, wskazują na ewolucję polityki chińskiej w stronę konfrontacji. Przy aktualnym wzroście wydatków na zbrojenia rakietowe w regionie Azji i Pacyfiku, nieśmiałe działania USA mające wzmocnić ich obecność w terenie, wydają się co najmniej nieadekwatne.
Inną nieprzystającą do nowego paradygmatu sprawą jest fakt, że USA w dalszym ciągu chcą wzmacniać swoją obecność w Europie (poprzez realizację projektu tarczy antyrakietowej). Chociaż konflikt w Libii pokazał, że Amerykanie chcą większej odpowiedzialności państw Europy za swój region, to nie przeszkodziło im to w negocjowaniu umieszczenia 4 niszczycieli AEGIS w hiszpańskiej Rocie. Próżno by szukać podobnej inicjatywy w regionie Azji i Pacyfiku. Co prawda, Japonia sama posiada tego rodzaju okręty oraz współpracuje z USA nad stworzeniem nowych rakiet przechwytujących pociski balistyczne – trudno jednak porównać owe działanie z budową kompleksowego systemu obrony przeciwrakietowej z jakim mamy do czynienia na Starym Kontynencie.
Co więcej, Stany Zjednoczone nie tylko z Europy nie chcą się wycofać; także Bliski Wschód, będący w centrum zainteresowania amerykańskiej administracji za czasów G.W. Busha, wciąż pozostaje kluczowym punktem na mapie obecności sił zbrojnych USA. Militarne wycofanie się z Iraku, mające umożliwić przerzucenie sił i środków na dalekowschodni teatr, nie okazało się trwałe i obecnie mamy do czynienia z powrotem lotniskowców US Navy do Zatoki Perskiej, tym razem z Iranem w tle.
Niezależnie od retoryki ze strony amerykańskich decydentów co do braku planów interwencji, trudno nie odnieść wrażenia, że konflikt wisi na włosku i jego ewentualna eskalacja mogłaby zmusić USA do odłożenia na znacznie dalszą przyszłość przemieszczenie środków z Bliskiego na Daleki Wschód.
W dłuższej perspektywie zmiana strategicznego paradygmatu wydaje się jednak nieunikniona. Zapowiedzi o większym zaangażowaniu i równoważeniu potęgi ChRL w Azji Wschodniej stanowią doskonałą pożywkę dla chińskiego kompleksu wojskowo-przemysłowego, generałów Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej (ChALW), a także bardziej konfrontacyjnych frakcji wewnątrz Komunistycznej Partii Chin (KPCh). Dla tych podmiotów zwiększenie obecności USA w regionie stanowi dowód na dalsze okrążanie Państwa Środka, na które jedyną sensowną odpowiedzią jest wzrost wydatków na zbrojenia i przyspieszona modernizacja armii. Jest to zatem swego rodzaju samonapędzające się perpetuum mobile, samospełniające się proroctwo, gdzie wszystkie strony wzmacniają swoje bezpieczeństwo i ochronę interesów, czując się zarazem coraz bardziej zagrożonymi ze strony adwersarzy. Jedyną chyba możliwością wyjścia z owej pułapki są, podobnie jak było to w przypadku Zimnej Wojny, problemy gospodarcze jednego z aktorów, które to uniemożliwią dalsze balansowanie przeciwnika.
Odpowiadając zatem na postawione w tytule pytanie – czy posiłki już dotarły – należy stwierdzić, że nie, ale dotrą i to być może już niebawem. Dotychczasowe działania Stanów Zjednoczonych, połączone z retoryką obecnej administracji nie sposób uznać za poważne wzmocnienie ich obecności w Azji Wschodniej. Także wielokrotnie zapowiadane wycofanie sił amerykańskich z Europy oraz Bliskiego Wschodu nie następuje, a w niektórych przypadkach mamy do czynienia z nawrotem, a czasem wręcz nasileniem obecności amerykańskich jednostek w tych regionach. Ostatecznie jednak zmiana w kierunku Azji i Pacyfiku wydaje się nieunikniona. Jeżeli Stany Zjednoczone będą chciały utrzymać swoją pozycję mocarstwa nr 1 w Azji Wschodniej, zostaną zmuszone do przeznaczania o wiele większych środków w celu zrównoważenia rosnącej potęgi ChAL-W.
——————————————————–
*Kamil Łukasz Mazurek – Współpracownik CIM, Absolwent kierunku nauki polityczne na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW, aktualnie doktorant na tym samym wydziale. Stypendysta programu Erasmus na Uniwersytecie w Southampton w Wielkiej Brytanii (2010-2011), współpracuje z portalami stosunki.pl oraz uniaeuropejska.org, a także Ośrodkiem Analiz Politologicznych UW.
Wszystko wskazuje na to, że w obliczu cięć amerykańskiego budżetu USA w dłuższej perspektywie przestaną być zdolne do przeciwstawienia się militarnym posunięciom Chin w regionie, zważywszy zwłaszcza na gwałtownie rosnące chińskie zdolności z zakresu access denial. Z chwilą, gdy amerkańskie lotniskowce przestaną być bezkarne na wodach Azji Wschodniej i Południowo-Wschodniej, koszty ewentualnej operacji zbrojnej z udziałem USA przekroczą możliwości tego państwa. Co w związku z tym? Na pewno USA powinny opuścić Europę – ich siły zbrojne nie są już tu do niczego potrzebne. Ale czy zdołają coś zdziałać w Azji? Na dłuższą metę ich obecność raczej podsyci tamtejsze spory niż zrównoważy sytuację.
Mówienie o opuszczeniu Europy przez siły USA to niemal herezja w oczach europejskiego establishmentu :P. A tak serio to osobiście też tak uważam – ich obecność jest bezsensowna. Argument o zagrożeniu ze strony Rosji jest oczywiście śmieszny. Co zaś do przekierowania tych sił i środków na teatr Azji Wschodniej, to jeżeli to nastąpi (a najprawdopodobniej tak się stanie), wtedy zapewne sytuacja się pogorszy – tzn. tak jak piszesz – nie doprowadzi to do zrównoważenia sytuacji. Zastanawiam się tylko czy cokolwiek jest w stanie ją zrównoważyć w tym regionie. Wyścig zbrojeń będzie się nasilał z lub bez amerykanów. Co gorsza, tamtejsze państwa nie mają kultury politycznej (jak ta w Europie po dwóch wojnach światowych), aby skutecznie regulować sytuacje konfliktowe – bliżej im do rosyjskiego (siłowego) modelu prowadzenia polityki niż europejskiego (konsensualnego). Kto wie co się stanie jeżeli USA będą osłabione na tyle aby nie być w stanie odgrywać roli rozjemcy w regionie… a miejsc spornych w Azji jest wiele.
[…] Has reinforcement arrived? – rzecz o domniemanej zmianie strategicznego paradygmatu Stanów Zjedno… […]