FILIP DELEŻYŃSKI
Właśnie mija miesiąc odkąd Belgowie zamknęli pewien ważny rozdział w historii swojego królestwa – mianowicie, dnia 6 grudnia 2011 roku 60-letni przywódca socjalistów, Elio di Rupo, został wybrany na szefa koalicji składającej się z sześciu partii. Tym samym, dobiegł końca trwający niemalże 600 dni* okres zawieszenia w politycznym niebycie, w którym kraj znajdował się od 26 kwietnia 2010 roku, kiedy Yves Laterme, w obliczu państwa pogrążonego w dwujęzycznej kłótni, zrezygnowany i sfrustrowany podał się do dymisji.
O tym znaczącym wydarzeniu sprzed miesiąca należy przypomnieć właśnie w dniu dzisiejszym, ponieważ nowy rząd podjął pierwsze kroki mające na celu urzeczywistnienie przyjętego na rok 2012 oszczędnościowego budżetu – w najbliższych miesiącach możemy spodziewać się znacznych obniżek pensji szefów wszystkich belgijskich firm, w których państwo posiada udziały większościowe.
Pół roku temu król Albert II powierzył obecnemu premierowi Belgii fukncję negocjatora, którego celem miało być doprowadzenie do ogólnego kompromisu między partiami pozostającymi w niezgodzie od prawie dwóch lat. Di Rupo miał za zadanie osiągnięcie konsensusu przede wszystkim w kwestii ustalenia kształtu reformy konstytucyjnej kraju oraz przyjęcia budżetu uwzględniającego obniżenie deficytu państwa poniżej 3% PKB (czyli o przeszło 11 mld euro). Paradoksalnie, przyspieszonemu utworzeniu rządu prawdopodobnie pomógł niedoszły upadek pierwszej ofiary kryzysu zadłużeniowego. Mowa o Dexia Banque Belgique posiadającym w swoim portfolio wiele greckich obligacji, które w świetle potencjalnego bankructwa Grecji pociągnęły bank na dno. Do upadku nie doszło, ponieważ bank znacjonalizowano. Niemniej jednak, nie udało się uniknąć obniżki wiarygodności kredytowej Belgii do AA+ przez Standard & Poor’s, co z kolei zaowocowało błyskawicznym utworzeniem rządu – ot, kolejny przykład broniący racji bytu agencji ratingowych. Znajdując się pod presją rynków finansowych, co za tym idzie – będąc świadomą droższego zaciągania długu w przyszłości, Belgia zmuszona została położyć kres swojemu istnieniu w dotychczasowym kształcie – jako twór z dozorcą zamiast premiera.
Powierzchowna ocena genezy belgijskich kłopotów sugerowałaby, że źródło pata znajduje się w ekonomiczno-społecznym podziale kraju – w większej Flandrii skupia się działalność handlowo-usługowa, podczas gdy mniejsza Walonia zajmuje się głównie rolnictwem i lekko podupadającym przemysłem. Problem ma jednak drugie dno, którego należy szukać w fakcie, iż w kraju tym brakuje jednolitej tożsamości narodowej. Nie wynika to bynajmniej z lansowanego przez Unię Europejską kosmopolityzmu, który, wydawałoby się, powinien cechować mieszkańców kraju goszczącego większość struktur unijnych. Rdzeniem sporu, który paraliżował Belgię przez ostatnie półtora roku, jest wyraźny rozdział kulturowo-językowy oraz dążenia państwa do jego dalszego pogłębienia zamiast integracji. (zob. Anita Sęk Belgia jest martwa… )
Przejawy radykalizacji rozdziału językowego najłatwiej można zaobserwować na terenie flamandzkich gmin otaczających Brukselę. W malowniczym Halle, położonym nad kanałem Charleroi, konsekwencją umieszczenia reklamy lub ogłoszenia w języku francuskim jest mandat w wysokości 250 euro. Kary pieniężne grożą również za nieprzestrzeganie poleceń regionalnych w niewielkiej gminie Linkebeek – tamtejsza biblioteka miejska została poinstruowana, aby co najmniej 75% jej zbiorów stanowiły książki napisane po niderlandzku. Znaczącym jest, że gmina ta w 85% zamieszkana jest przez ludność francuskojęzyczną. W sasiądującej z Brukselą gminie Zaventem przyjęto prawo, wedle którego nabywcami gminnej ziemi mogą być tylko osoby znające język niderlandzki lub będące w stanie udowodnić, że podejmują działania w kierunku nauki tego języka. Podobne prawo dotyczące dostępu do mieszkań socjalnych obowiązuje w całej Flandrii. Zważywszy, że samorządy gminne są w mocy tworzenia nowych praw tego typu, w skrajnych przypadkach dochodzi do formułowania przepisów całkowicie absurdalnych – przykładowo na terenie jednej z flamandzkich gmin francuskojęzyczne dzieci mają zakaz wstępu na publiczne place zabaw (sic!). Gmina wytłumaczyła się z tego prawa sugerując, że dzieci te mogłyby nie rozumieć poleceń opiekunów.
Sztandarowym przykładem postępującej separacji językowej na terenie Belgii był rozdział słynnej uczelni z Lueven – od początku jej istnienia jedynym językiem wykładowym był francuski (oprócz łaciny sporadycznie używanej na wydziale teologicznym), a wykłady w języku niderlandzkim zaczęto prowadzić dopiero w roku 1930. Warto zaznaczyć, że Lueven znajduje się na terenie niderlandzkojęzycznej Flandrii, tuż powyżej jej granicy z Walonią. Zapoczątkowane 40 lat później reformy konstytucyjne dotyczące rozgraniczenia dwóch oficjalnych języków doprowadziły do podzielenia uniwersytetu na dwie autonomiczne części ze wspólną strukturą administracyjną. Wkrótce potem flamandzkim nacjonalistom udało się pogłębić podział uczelni, wykorzystując panujący nastrój i odczucie, jakoby francuskojęzyczna kadra akademicka korzystała ze specjalnych przywilejów, jednocześnie odnosząc się z pogardą do swoich niderlandzkojęzycznych kolegów. W efekcie od 1968 istnieją dwa uniwersytety: odpowiednio flamandzki Katholieke Universiteit Leuven oraz francuskojęzyczny Université catholique de Louvain przeniesiony na podbrukselski kapmus Louvain-la-Nueve. Autoironiczny jest fakt, iż religia przecież akcentuje uniwersalizm. Nieco zaskakujący może okazać się sposób, w jaki obie uczelnie podzieliły między siebie zasoby jednej z najstarszych bibliotek w Europie – mianowicie, książki o sygnaturach parzystych przypadły jednemu uniwersytetowi, a nieparzystych – drugiemu. Prostota tego rozwiązania jest uderzająca.
Jedynym miejscem w Belgii, gdzie przynajmniej oficjalnie panuje bilingualizm jest Bruksela. Stanowi ona również prawdopodobnie jedyny powód, dla którego do tej pory nie doszło do oficjalnego podziału kraju. Flamandowie wypracowujący lwią część belgijskiego PKB z chęcią pozbyliby się rolniczej Walonii, którą uważają za kulę u nogi, przeszkadzającą w rozwoju kraju. Jeszcze rok temu nagminnym było tworzenie różnych scenariuszy polubownego rozwodu kraju. Jednym z nich była aneksja Walonii przez Francję, której poglądy na rolnictwo są zgoła inne od flamandzkich (o czym doskonale wiemy wtórując Francuzom w postulatach utrzymania unijnej Wspólnej Polityki Rolnej w niezmienionym kształcie). Według licznych sondaży przeprowadzonych na zlecenie Le Soir za rozwiązaniem takim opowiedziałoby się również 60% samych Francuzów. Gazeta ta zasłynęła zresztą, siejąc niemałą panikę, rozmyślaniami nad utworzeniem nowego państwa o nazwie Walonia-Bruksela z zagwarantowanym dostępem do morza (mimo że jedynie położona na północy Flandria faktycznie ma do niego dostęp). Na jakikolwiek pomysł podziału kraju z jednoczesną utratą dwujęzycznej Brukseli zgody Flandrii nie ma i nie będzie.
Szeroko debatowaną alternatywą dla secesji jednego z dwóch regionów miała być transformacja kraju na konfederację na wzór Szwajcarii. Wedle tego pomysłu w zamian za zgodę na utworzenie konfederacji Flandria miałaby oddać Brukseli podmiejskie gminy, w których ludność francuskojęzyczna i tak stanowi większość. Niemniej jednak, abstrahując od wykonalności tego rozwiązania, zdaniem licznych politologów źródła konfliku trawiącego Belgię do dziś należy szukać właśnie w paśmie reform federalistycznych. Sytuacja, w której mieszkańcy Flandrii głosują na partie flamandzkie nie znając w ogóle walońskich, a mieszkańcy Walonii głosują na partie walońskie nie znając flamandzkich, jest co najmniej niezdrowa. Odbicie tego politycznego dualizmu widać również w obecnej koalicji – składają się na nią dwie partie chadeckie, dwie socjalistyczne i dwie liberalne.
Chociaż kryzys tożsamości narodowej w Belgii wydaje się być daleki od zażegnania, wybór Elio di Rupo na szefa rządu zdecydowanie należy uznać za kamień milowy, nie tylko z powodu rekordowego na skalę europejską okresu braku rządu, ale również przez wzgląd na fakt, że będzie to pierwszy od niemalże 30 lat premier kraju nie będący Flamandem oraz pierwszy od 1974 roku socjalista. Również w poglądach nt. jedności Belgii znacząco różni się on od swoich poprzedników. W przeciwieństwie do Barta De Wevera, który prosił o pozwolenie na „wyparowanie Belgii”, oraz Yvesa Laterme’a, który zasłynął odśpiewaniem Marsylianki zamiast hymnu narodowego, Elio di Rupo uważa się za premiera wszystkich Belgów. Wydaje się więc możliwe, że zadanie naprawy poczucia wspólnoty narodowej i pogodzenia skłóconych Flamandów i Walonów uzna za równie ważne co konieczność sprostania problemom ekonomicznym kraju.
Innym problemem związanym z rządzeniem Belgią zdaje się być klątwa ciążąca na samej pozycji szefa rządu, którą na łamach Polityki opisał Wawrzyniec Smoczyński w czerwcu 2010 roku: Kwietniowa dymisja Yvesa Leterme’a była ósmą od wyborów parlamentarnych w 2007 r. i piątą przyjętą przez króla. Trzy pierwsze Leterme złożył jeszcze jako desygnowany szef rządu, przez pół roku bezskutecznie próbując zmontować koalicję. Wobec paraliżu państwa Albert II musiał powołać tymczasowego premiera, odwołanego dopiero co Guya Verhofstadta. Gdy wiosną 2008 r. Leterme’owi udało się wreszcie zdobyć większość w parlamencie, wybuchł kryzys finansowy, a jesienią premiera oskarżono o wywieranie nacisków na wymiar sprawiedliwości. Leterme podał się do dymisji po raz czwarty, a jego miejsce zajął Herman van Rompuy. Ledwo ten wyprowadził kraj z wirażu, został powołany na przewodniczącego Rady Europejskiej, a tekę premiera przejął z powrotem Yves Leterme, którego w międzyczasie oczyszczono z zarzutów. Na stanowisku przetrwał pół roku, obalony przez samych Flamandów.
Czy nowemu premierowi uda się przezwyciężyć klątwę, dowiemy się w najbliższych miesiącach.
———————————–
* O trudnej sytuacji w Belgii bez rządu pisaliśmy już na początku 2011 roku; por.: Basia Marcinkowska “Koniec jedności Belgii?”
Naprawdę zadziwiające, jak długo państwo może funkcjonować bez rządu i się przy tym nie rozpaść. Tak “na chłopski rozum” wydaje się, że najlepszym rozwiązaniem była by kompletna dwujęzyczność kraju. Tak jak już pisałam pod artykułem Anity Sek – zatrważające, jak dążenie do przestrzegania prawa i ochrony tożsamości flamandzkiej (tudzież francuskiej) wydaje się być pogwałceniem prawa drugiej strony do normalnego funkcjonowania i istnienia. Jak to się udaje w takim razie Szwajcarii, gdzie języków i grup narodowych jest jeszcze więcej? I to wszystko w Belgii – “stolicy” zjednoczonej Unii…
A artykuł bardzo ciekawy!
Wydaje mi się, że przypadek Belgii jest o tyle trudniejszy (od szwajcarskiego) , że niechęć Flamandów do Walonów (i vice versa) jest zbyt głęboko zasiana w przeszłości tego kraju. W zasadzie, da się zrozumieć motywy obu stron – obecnie, wydaje się, że mocniej gwałcone są prawa ludności francuskojęzycznej (zwłaszcza w gminach wokół Brukseli, w których stanowi ona zdecydowaną większość), ale w przeszłości, kiedy sytuacja była odwrotna do dzisiejszej (kiedy Flamandowie stanowili biedne chłopstwo, a Francuzi pełnili role bogatych możnowładców), tłamszeni byli przodkowie dzisiejszych “ciemiężców”. Jaka sama zauważyłaś, Basiu, bardzo niezdrowe w belgijskiej historii najnowszej jest to, że obie strony, pod pretekstem obrony swojego dziedzictwa kulturowego, mocno naginają możliwość tworzenia prawa.
Ciekawy artykuł! Co gorsza dla Flamandów, nowy premier nie zna ich języka! Ale obiecał się uczyć. Zobaczymy…
[…] F. Deleżyński, Koniec belgijskiego impasu? […]
[…] F. Deleżyński, Koniec belgijskiego impasu? […]
[…] F. Deleżyński, Koniec belgijskiego impasu? […]