FILIP DELEŻYŃSKI
Pomijając wybuchy medialnego entuzjazmu cyklicznie koncentrujące się wokół zwiastowanych tragedii, posłańcy przekazujący złe wieści rzadko znajdują poklask wśród szeroko pojętej widowni. Byliśmy świadkami niezliczonej ilości końców świata, z których prawie każdy został zapowiedziany przez samozwańczego proroka, legitymującego się kredencjałem w postaci zapewnienia, że wieść o nadchodzącym kataklizmie wyszeptał mu do ucha wysłannik wybranego bóstwa lub, rzadziej, bóstwo we własnej osobie. Jako społeczeństwo z czasem nauczyliśmy się wyciągać wnioski z historii (w ilości wciąż niezadowalającej) i w oparciu o statystykę kładliśmy tego typu rewelacje między bajki, a autora przepowiedni klasyfikowaliśmy jako niegroźnego szaleńca.
Niestety, będąc z biologicznego punktu widzenia istotami nader próżnymi, wolimy słyszeć marketingową nowomowę – że jesteśmy piękni, młodzi i bogaci, więc, rzecz jasna, stać nas na jeszcze jeden dom. Natomiast upiorne scenariusze bankructwa, zabarwione dużą dawką prawdopodobieństwa i podbudowane niemalże identycznymi przykładami z przeszłości, nie należą do ulubionych tematów rozmów. Z tego też powodu uznani ekonomiści, wieszczący schyłek systemu opartego na rozpędzonym konsumpcjonizmie, nie znajdowali dla siebie wystarczająco dużo miejsca w mainstreamie krzyczącym, że kapitalizm gwarantuje akumulację bogactwa w sposób najbardziej efektywny. Chociaż ich akademickie profile i analizy pełne wykresów stanowią lepszy od schizofrenii i ogólnie pojętej megalomanii powód do zaufania, w naszych oczach przestali oni różnić się od wspomnianych wcześniej fałszywych proroków. Wszak Alan Greenspan, Ben Bernanke i Hank Paulson również posiadają dyplomy z najbardziej prestiżowych uczelni ekonomicznych na świecie.
Nouriel Roubini, czołowy doomsayer międzynarodowej sceny ekonomicznej, który w 2005 roku zapowiedział, że rosnąca bańka na rynku nieruchomości w Stanach Zjednoczonych zatopi globalną gospodarkę, w dniu dzisiejszym równie dobrze mógłby założyć maskę i strój słynnego medico della peste [brak polskiego odpowiednika, w literaturze najczęściej określani mianem plague doctors – FD], których w XVII i XVIII w. zatrudniały miasta europejskie do walki z szerzącą się dżumą. W metaforze rysuje się dodatkowa płaszczyzna porównawcza – chociaż uniformy plague doctors były zaprojektowane w celu zmaksymalizowania ochrony przed szalejącym żywiołem, rzadko udawało im się umknąć zakażeniu.
„As if pulled from the mind of a scribe dedicated to gothic horror, we are faced with a terrifying image that once walked through the poorest villages of Europe, to and across bridges that led to the castles and stately homes of noble families. Disease is perhaps the only true unifying and pluralising condition in human history: the swollen buboes afflicted the skin of prince and princess as it did the peasant”.
Podobnie jak w przypadku epidemii chorób, kryzys ekonomiczny nie dyskryminuje ze względu na grupę społeczną.
Wbrew spopularyzowanym sloganom selektywnego w socjalistycznych zapędach Ruchu Oburzonych, szeregowi pracownicy sektora finansowego odczuli kryzys zapoczątkowany upadkiem Lehman Brothers, podobnie jak przysłowiowi „nauczyciele i pielęgniarki”. Cięcia kadrowe w bankach, funduszach i międzynarodowych korporacjach należały do najdrastyczniejszych od 1929 roku. Konieczność obniżenia standardu życia dotyka każdego w podobny sposób, niezależnie od zajmowanego szczebelka na drabinie redystrybucji dochodu, wszak „byt kształtuje świadomość”.
Prawdopodobnie mało kto zauważył, ale Grecja zbankrutowała 26 października 2011 roku, kiedy banki zrezygnowały z połowy wartości greckich obligacji. Cytując za Kennethem Rogoffem, „każda znacząca restrukturyzacja długu na warunkach wysoce niekorzystnych dla wierzycieli oznacza niewypłacalność. Nie ma znaczenia, że kraj jej nie ogłosił ani że do restrukturyzacji doszło w porozumieniu z wierzycielami”. Co na to rynki? W zasadzie nic. Europejskie indeksy chwilę po tym wydarzeniu zwyżkowały, po czym na koniec października zanurkowały do uprzedniego poziomu.
Często wałkowanym pytaniem jest, co wydarzy się w chwili, gdy medialnie wszechobecna restrukturyzacja długu zostanie faktycznie przez Grecję ogłoszona. Oprócz skutków makroekonomicznych (wzrost bezrobocia, zwiększenie podatków, ograniczenie polityki fiskalnej) oraz społecznych (przede wszystkim niepokoje społeczne), które możemy zaobserwować już w tej chwili, najprawdopodobniej zostanie wprowadzona kontrola przepływu kapitału w celu zapobieżenia ucieczce pieniądza z kraju. Fakt, iż Grecja nieoficjalnie jest bankrutem od dłuższego czasu, a Grecy sprawiają wrażenie mało zainteresowanych otrzymaniem kolejnej transzy pomocowej, podczas gdy strefa euro przędzie dalej – nie świadczy jednak o niczym. Zważywszy, że państwa grupy euro wypracowują PKB rzędu 9,2 bln euro, a Grecja zaledwie 320 mld (niecałe 3,5%), strach przed Grekami nie płacącymi swoich zobowiązań nie osiąga aż tak monumentalnych rozmiarów. Sprawy przybiorą inny obrót w przypadku wywieszenia białej flagi przez inną południową gospodarkę strefy euro – Włochy.
Włoski PKB wynoszący ok. 1,84 bln euro stanowi jedną piątą całkowitych dochodów strefy euro. Jest to zarazem przekleństwo, jak i błogosławieństwo. Negatywnym aspektem tej sytuacji jest oczywiście bezpośrednie zagrożenie dla dalszego funkcjonowania całej eurogrupy. Wielkość włoskiej gospodarki jest równocześnie jedynym powodem, dla którego udało się odwlec niewypłacalność – 9 listopada rentowność 10-letnich obligacji włoskich sięgnęła 7,44% (skok o prawie pół pp. w ciągu niespełna doby), a 5-letnich 7,77%. Aby nadać tym liczbom znaczenie należy wspomnieć, że 7% jest progiem uznawanym za krytyczny, po przekroczeniu którego mniejsze gospodarki (Irlandia, Portugalia, Grecja) zmuszone były do zaciągnięcia pomocy w Unii Europejskiej oraz Międzynarodowym Funduszu Walutowym. Dymisja Silvio Berlusconiego, który rynkom finansowym najwyraźniej kojarzył się tylko i wyłącznie z brakiem rentowności, oraz obietnica dość ambitnego planu zaciśnięcia pasa przez Włochy, posłużyły jako jednorazowy zastrzyk – na giełdach w Europie znowu czerwono, a włoskie obligacje nadal walczą z przeceną, ponownie niebezpiecznie zbliżając się do punktu przegięcia. Najbliższe tygodnie zapowiadają się, niestety, nader interesująco.
Świetny artykuł. Zastanawiam się wciąż jednak na ile te wszystkie reakcje indeksów, agencji ratingowych rzeczywiście spowodowane są “kryzysem finansowym” a na ile politycznym…
Polityczne ruchy Browna mocno ingerujące (za mocno w moim leseferystycznym przekonaniu) w sferę gospodarki to jedno, a działalność agencji ratingowych i zachowania indeksów to drugie.
Racja bytu agencji ratingowych sprowadza się ni mniej, ni więcej do zabezpieczenia przed nadmiernym rozpasaniem polityków. Chociaż od ok. 3 lat besztanie S&P, Moody’s i Fitcha jest w modzie, ich brak byłby w skutkach o wiele bardziej katastrofalny. Konstrukcja cyklu politycznego i monopol państwa na ustalanie polityki fiskalnej, czyli w skrócie manipulowanie przez polityków wskaźnikami makro z dostosowaniem do kalendarza wyborczego, bez agencji wystawiających zbiorczą opinię rynków nt. tych posunięć, ciężko byłoby w praktyce sobie wyobrazić. Znakomitym przykładem są tu Węgry, gdzie od lat wybory wygrywa się stwarzając iluzję dobrobytu poprzez odpowiednie zabiegi makro tuż przed wyborami. Nieważne, że w długim okresie państwu to szkodzi (przez obniżkę ratingów powodujących większe koszty obsługi długu, bez poprawy dobrobytu społeczeństwa, ponieważ zaraz po wyborach makro przywraca się do poprzednich rozmiarów) – ważne, że wybory wygrane!
Osobną sprawą są wysiłki obrony strefy euro (projektu politycznego). Przykładowo dla Greków o wiele zdrowiej byłoby ogłosić niewypłacalność dawno temu (albo choćby teraz), aniżeli pompować pomocowe pieniądze w nierentowny system. Zdrowiej, ponieważ powrót zdefaultowanego państwa na ścieżkę wzrostu trwa 1-2 lata. W przypadku Grecji i w ramach obecnie forsowanego planu jej ratowania szacuje się, że potrwa to kilka, być może nawet 5-6 lat (wg szacunków Kennetha Rogoffa). Niemniej jednak, primo, nikt nie interesuje się długim okresem i, secundo, liczy się powodzenie projektu politycznego.