Społeczeństwo

Czym różni się chińska matka od niani w Nowym Jorku?

ZUZANNA BARTOL
 

Zarówno za oceanem, jak i w Europie, błyskawiczną popularność zdobyła autobiograficzna książka Amy Chua, przedstawicielki drugiego pokolenia chińskich emigrantów w USA, pt. „Bojowa pieśń tygrysicy”. Autorka umiejętnie i z humorem przeprowadza czytelników przez – niekiedy wzbudzający dreszcze – proces wychowywania swoich córek.

 Źródłem dreszczy u zachodniego czytelnika są zasady (których przestrzeganie chińska matka egzekwuje z kamienną konsekwencją) takie jak: zakaz zabawy z rówieśnikami, godzina nauki mandaryńskiego i trzy godziny ćwiczeń na fortepianie/skrzypcach dziennie, najlepsze oceny ze wszystkich przedmiotów prócz plastyki i w-fu. Kiedy dziecko przynosi do domu piątkę plus, ocenę paskudnie niezadowalającą, chińska matka tak długo rozwiązuje z latoroślą testy, aż następna klasówka zaowocuje tłustą, okrągłą szóstką.

Teza, na której Amy Chua zbudowała swój model wychowawczy jest prosta: nie dla leniwych Amerykanów, tak dla pracowitych Azjatów. Nie dla hodowania w swym dziecku bezpodstawnego poczucia siły i przekonania o własnej wyjątkowości, tak dla wymagania jak najwięcej, by sukces, jaki dzięki ciężkiej pracy osiąga dziecko, stał się fundamentem jego poczucia własnej wartości.

Amy Chua z córkami
Amy Chua z córkami

„To dlatego Chiny podbiją świat – czyta zachodni rodzic między wierszami – bo nie da się zatrzymać tej wielomilionowej armii zdyscyplinowanych, pracowitych, rozwijających wszystkie swoje talenty ludzi. Pokonanie was, aroganckich Amerykanów i rozleniwionych Europejczyków, na polu gospodarczym i politycznym okaże się w którymś momencie dziecinnie łatwe.”

Ta zawoalowana groźba, wydzierająca z kartek szczupłej objętościowo książeczki, sprawiła, że amerykańskie matki głośno zaprotestowały, a francuskie gazety skonfundowane nie wiedziały, jak przyznać Amy Chua rację (system wychowania w USA woła o pomstę do nieba), równocześnie jej nie przyznając (chwila, chwila, ale gdzie w tym chińskim modelu miejsce na joie de vivre?). Szum, jaki wytworzył się w USA wokół „Bojowej pieśni…” w mniejszym stopniu spowodowany był zaprezentowanymi metodami wychowawczymi – mówimy w końcu o społeczeństwie, w którym funkcjonują i takie grupy jak Amisze – a w większym przerażającą wizją sytego i zadowolonego z siebie Zachodu, zapędzanego przez Azję w ślepy zaułek.

Na ile jednak ta wizja jest prawdziwa – trudno powiedzieć. Teza zaprezentowana przez Amy Chua i, jak się wydaje, innych zwolenników rychłego „zchińszczenia” kultury globalnej, ma przynajmniej dwa słabe punkty. Pierwszy z nich wiąże się z egzaminami wstępnymi do nowojorskich przedszkoli, a drugi – z chińską polityką jednego dziecka.

Jak się okazuje, nie tylko chińskie dzieci zmuszane są do wielogodzinnych ćwiczeń i rozwijania pasji, które wybrali im rodzice. Bycie nianią w Nowym Jorku wymaga bowiem co najmniej tyle samo czasu i energii na pracę z dzieckiem, co bycie chińską matką. Amerykańskie dzieci bogatych rodziców rzadko kiedy kończą jako zadowolone z siebie miernoty. Znacznie częściej – jako zadowoleni z siebie absolwenci Harvardu czy Yale. Od małego wożeni przez nianię na zajęcia dodatkowe, uczeni przynajmniej kilku języków i próbujący swych sił w kilku dziedzinach wyrastają na nieodrodne kopie swych rodziców.

„Co matka to matka” – powiedziałaby Amy Chua i miałaby oczywiście rację. Czym bowiem różni się od niani w Nowym Jorku? No cóż, ona wychowuje SWOJE dzieci, nawet więc jeśli zapewnia im emocjonalną jazdę bez trzymanki, nikt nie zarzuci jej braku miłości i poświęcenia. „Dlatego też – tłumaczy autorka w swojej książce – azjatyccy rodzice są otoczeni szacunkiem i wdzięcznością, bo ich potomstwo wie, że zawdzięcza im wszystko. Nam nie grozi zsyłka do domu starców.” Obecność niani w swoim życiu amerykańskie dziecko również zawdzięcza rodzicom – podobnie jak te wszystkie wspaniałe rzeczy, którymi jest otoczone i najlepsze szkoły, do których jest posyłane. Trudno to jednak wytłumaczyć kilkulatkowi, który od tygodnia nie wiedział rodziców, bo ci albo pracują, albo imprezują.

Drugi punkt, podważający tezę o ciężko pracujących chińskich dzieciach, to obecny w Chinach kult „małego cesarza”, jedynej pociechy czworga dziadków i dwojga rodziców, który dostaje wszystko czego zapragnie i nie musi się tym z nikim dzielić. Jak w takich warunkach wychować przyzwyczajonego do sumiennej pracy muzycznego geniusza? Autorka „Bojowej pieśni…” dyskretnie milczy na ten temat.

Europa w sprawie wychowania nie mówi jednym głosem. Angielskie dzieci uchodzą za rozwydrzone, francuskie – za dobrze wychowane, polskie słyną z przeładowania encyklopedyczną wiedzą, skandynawskie szybko się usamodzielniają, a włoskie bambini pozostają nimi do trzydziestego roku życia. W europejskich dzieciach nie ma tyle pewności, że osiągną sukces, co w amerykańskich, które uczy się, że jeśli czegoś naprawdę chcą, to dopną swego. („Nie chodzi o chcenie – prychnęłaby Amy Chua. – Ważne ile w to włożą pracy.”) Europejki – co widać chociażby po reakcjach na „Bojową pieśń…” w Polsce – nie odrzucają wszystkich postulatów chińskiej matki, nie potępiają ich w czambuł. Energicznie kiwają głowami, kiedy mowa jest o „poświęcaniu czasu dzieciom”, ostrożnie potakują na „wysokie wymagania”, ale krzywią się ostentacyjnie słysząc o zakazie zabaw.

Czym jeszcze różni się europejskie dziecko od amerykańskiego i chińskiego? Cóż, jeśli okaże się leniwe, nie dość zdolne lub obarczone problemami nie do przezwyciężenia, system socjalny będzie w stanie się nim zająć. Nie skończy ani w obozie pracy, ani jako otyły mieszkaniec przyczepy bez ubezpieczenia zdrowotnego.

Jak widać, modele wychowania są bardzo różne. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że ani stawianie wymagań bez okazywania należytej uwagi, jak to się nieraz dzieje w USA, ani rozpieszczanie do granic możliwości, występujące na całym świecie, nie jest dobrą ścieżką. Sukces chińskich matek to wypadkowa miłości i wymagań okazywanych dziecku, niezależna od kultury i regionu geograficznego. Chyba więc, biorąc wszystko pod uwagę, przewaga kulturowa Chin pod tym względem nie jest wcale taka oczywista.