JAKUB GRACA
Co prawda, jeszcze nie wszystkie głosy zostały policzone, jednak po niecałych czterech dobach od zakończenia głosowania (3 listopada 2020 r.) główne media amerykańskie zgodnie uznały Joe Bidena za zwycięzcę tegorocznych wyborów prezydenckich. Ogłoszenie „przewidywanego wygranego” (ang. projected winner) przez media jest w USA tradycją, bowiem na oficjalnie wyniki trzeba czekać dłużej. Tradycją jest również symboliczne uznanie przez przegranego kandydata swojej porażki – na ogół poprzez wykonanie telefonu do zwycięzcy. Od tego momentu obie strony zaczynają pracować nad pokojowym przekazaniem władzy, a (nieoficjalnie jeszcze) prezydent-elekt może zostać zaproszony do Białego Domu przez urzędującą głowę państwa. Tym razem jednak prawdopodobnie zabraknie wszystkich wymienionych elementów (za wyjątkiem pierwszego). Donald Trump ogłosił bowiem, że wbrew temu, co wynika z informacji podanych przez media, to on wygrał wybory i zapowiedział wejście na drogę prawną, by to udowodnić, gdyż powątpiewa w uczciwość wyborów.
Liczenie głosów
Wybory odbyły się we wtorek 3 listopada. Do tego dnia ponad 101 milionów Amerykanów oddało swój głos w ramach tzw. systemu early voting, z czego ponad 65 milionów zagłosowało korespondencyjnie. Frekwencja będzie rekordowa: do niedzieli podliczono w sumie prawie 150 milionów głosów (7% wciąż czeka na przeliczenie), przy czym zarówno Joe Biden, jak i Donald Trump ustanowili już rekord zdobytych głosów w skali kraju (odpowiednio: 75 mln oraz 71 mln). Dla porównania, w 2016 r. zagłosowało łącznie ok. 136 milionów Amerykanów.
W miarę zamykania lokali wyborczych oraz publikowania wyników w kolejnych stanach, Trump zaczął osiągać znaczną przewagę w prawie wszystkich kluczowych stanach, jednak był to tylko tzw. „czerwony miraż”. W połowie nocy zaczęto doliczać wyniki z głosowania korespondencyjnego, przez co różnica zaczęła się zmniejszać. Następnego dnia stało się jasne, że Biden wyszedł na prowadzenie i zdobył Wisconsin oraz Michigan, choć w trakcie nocy wyborczej Trump w obu tych stanach miał dużą przewagę. Tradycyjnie republikańska Georgia zaczęła się gwałtownie przechylać w stronę Bidena, a pod koniec tygodnia demokrata wyszedł w tym stanie na prowadzenie (do dziś formalnie nierozstrzygnięta). Trump szybko i z dużą przewagą wygrał kluczową Florydę, Teksas, Ohio oraz Iowa.
W sobotę, kiedy według prognoz Biden prowadził różnicą 253-213 głosów, główne media o tej samej godzinie i praktycznie jednogłośnie uznały, że w oparciu o dane z poszczególnych hrabstw nie dojdzie już do zmiany wyniku w Pensylwanii (20 głosów elektorskich) i zapisały ją na konto demokraty. To wystarczyło, by ze świata zaczęły napływać gratulacje od przywódców państw, a coraz więcej wpływowych osób przystąpiło do namawiania Trumpa do ogłoszenia swojej porażki. Nic jednak nie wskazuje na to, aby Trump miał ulec naciskom – tym bardziej, że nie ma nic do stracenia.
Po ogłoszeniu przez media spodziewanego zwycięzcy, na ulicach amerykańskich miast tysiące ludzi świętowało nieoficjalny wynik wyborów. Joe Biden jeszcze w sobotę (7 listopada 2020 r.) wygłosił „zwycięskie” przemówienie, w którym zapewnił, że będzie prezydentem wszystkich Amerykanów. Podkreślił, że nadszedł czas, aby pokonać podziały i zająć się łączeniem ludzi oraz spajaniem kraju rozdartego sporami politycznymi i rasowymi. Wspomniał też o potrzebie odbudowy gospodarki, konieczności walki ze zmianami klimatu oraz pracy na rzecz wykorzenienia systemowego rasizmu. Wyraźnie stwierdził, że pierwszym jego krokiem będzie podjęcie działań na rzecz pokonania pandemii COVID-19.
Bidenowi podczas przemówienia towarzyszyła Kamala Harris, która zostanie pierwszą kobietą na stanowisku wiceprezydenta USA oraz pierwszą ciemnoskórą osobą pełniącą tę funkcję. Biorąc pod uwagę wiek oraz wątpliwą kondycję psychofizyczną Joe Bidena, nie można wykluczyć, że w trakcie kadencji dojdzie do zastąpienia prezydenta wiceprezydentką. Nawet jeśli nie, to szansa, że Biden wystartuje ponownie w 2024 r. jest raczej niewielka. W takiej sytuacji, kandydatura Harris będzie poważnie brana pod uwagę. Sama zainteresowana podczas nocy wyborczej odwołała się do marzeń amerykańskich dziewczynek, które widząc jej przykład uwierzą w to, że USA to kraj możliwości, również dla kobiet i również dla ciemnoskórych.
Co może Donald Trump?
Już w noc wyborczą Trump stwierdził, że w praktyce wygrał te wybory, ale, ze doszło do poważnego oszustwa, gdyż najpierw wyraźnie prowadził w wielu stanach, a następnie jego przewaga znacząco bądź całkowicie stopniała (zaczęto liczyć głosy oddane korespondencyjnie). Zapowiedział, że wystąpi do Sądu Najwyższego, aby ten nakazał zatrzymać liczenie głosów. Odmowa uznania przez urzędującego prezydenta swojej porażki to wydarzenie prawdopodobnie bezprecedensowe w historii USA, a na pewno w ostatnich kilku dekadach.
Kolejne dni przyniosły ofensywę Donalda Trumpa na Twitterze oraz działania ze strony jego prawników. Zażądano zaprzestania liczenia głosów w Michigan, Georgii oraz Pensylwanii, jednak bez rezultatu. Zapowiedziano wystąpienie o ponowne przeliczenie głosów w Wisconsin, w miarę możliwości w Michigan oraz w Georgii. Planowane jest kwestionowanie głosów z Karoliny Północnej, które wpływają po dacie wyborów. Dojdzie także prawdopodobnie do próby podważenia części kart w Nevadzie.
Donald Trump w czwartek (5 listopada 2020 r.) wystąpił z oświadczeniem, w którym nazwał głosowanie korespondencyjne „skorumpowanym systemem” i zapowiedział dalszą walkę o „uczciwość wyborów”. Stwierdził, że gdyby policzyć wszystkie „legalne głosy”, to wygrałby z łatwością, ale jeśli doliczyć głosy „nielegalne”, to wynik się zmienia. Zarzucił politycznym oponentom, że chcą „ukraść wybory” oraz „sfałszować” je. W rezultacie, niektóre stacje telewizyjne przerwały transmisję wystąpienia.
Trump już od dłuższego czasu głosił pogląd, że nie ma możliwości, aby przegrał nadchodzące wybory, chyba że dojdzie do fałszerstw. Jednocześnie bardzo zdecydowanie sprzeciwiał się tzw. rozszerzonemu głosowaniu korespondencyjnemu, które wprowadzono ze względu na pandemię. Wielokrotnie nazywał je „największym oszustwem w historii polityki”. Uważał, że sprzyja ono manipulacjom wyborczym i służy demokratom. Pewnego razu, w przypływie szczerości, przyznał, że gdyby znacząco ułatwiono dostęp do głosowania obywatelom, to „ten kraj nigdy nie wybrałby już republikanina”.
Od kilku miesięcy sztaby obu kandydatów tworzyły zespoły prawników i przygotowywały się na batalię prawną, która była uważana za tym bardziej prawdopodobną, im bardziej wyrównany będzie wynik wyborów. W tym kontekście często przywoływany jest przykład wyborów z roku 2000 roku. Doszło wtedy do ponownego liczenia głosów na Florydzie, w wyniku którego George W. Bush wygrał z Alanem Gorem różnicą ponad 500 głosów. W sprawie interweniował Sąd Najwyższy, który nakazał ponowne przeliczenie głosów na wniosek Gore’a. Wydaje się jednak, że sytuacja Trumpa jest dużo trudniejsza.
Prof. Zbigniew Lewicki (amerykanista, UKSW), twierdzi, że Trump „merytorycznie ma rację”, jednak sądy będą potrzebowały również konkretnych przykładów nieprawidłowości. Sam fakt, że głosowanie korespondencyjne wprowadza dysproporcję szans na rzecz demokratów, nie wystarczy. Jak do tej pory nie znaleziono dowodów na celowe fałszerstwa wyborcze w USA, przynajmniej na istotną skalę. Pojawiają się co prawda doniesienia o zagubionych kartach wyborczych, braku weryfikacji podpisów, braku stempli pocztowych, antydatowaniu stempli, pomyłkach w liczeniu itp., jednak brakuje jednoznacznych dowodów. Eksperci twierdzą, że szanse, aby Trumpowi udało się zakwestionować procedury przed sądami, są niewielkie, jednak nie wykluczają żadnej opcji. Nieprzypadkowo spieszono się z nominacją Amy C. Barrett do Sądu Najwyższego przed wyborami.
Są także inne scenariusze, a ich pisaniu sprzyja osobowość Trumpa oraz jego dwuznaczne deklaracje z ostatnich tygodni w odpowiedzi na pytania, czy w razie porażki odda pokojowo władzę. Dużo zależeć będzie od tego, czy Partia Republikańska będzie nadal trwała po stronie urzędującego prezydenta. Jeśli tak, to w skrajnym przypadku mogą zostać nawet użyte sztuczki prawne jak mianowanie dwóch ekip elektorów w danym stanie (jedna przez gubernatora z jednej partii, druga przez legislaturę kontrolowaną przez drugą partię). Do takiej sytuacji już raz w historii USA doszło (1876 r.). Możliwości zablokowania ogłoszenia zwycięstwa Bidena w Kongresie również istnieją w przypadku, gdyby kontrolę w Senacie utrzymali republikanie i gdyby doszło do totalnej wojny politycznej.
Wybory do Kongresu oraz lokalne
Wraz z wyborami prezydenckimi odbyły się wybory do obu izb Kongresu. Cały skład izby niższej – czyli Izby Reprezentantów – liczącej 435 deputowanych, jest wymieniany co 2 lata. Obecnie przewagę liczebną w wysokości 232-197 posiadają demokraci, jednak wszystko wskazuje na to, że w wyniku tegorocznych wyborów przewaga ta się zmniejszy, choć Partia Demokratyczna utrzyma większość bezwzględną. Przed wyborami dużo mówiło się o tzw. „niebieskiej fali” (kolor demokratów), która miała nadejść. Tym bardziej, że w 2018 r. podczas tzw. midterms (wybory odbywające się „pomiędzy” prezydenckimi) demokraci odebrali republikanom większość w Izbie Reprezentantów. Omawiane zjawisko jednak nie wystąpiło.
Jeśli chodzi o Senat, do tej pory przewagą 53-45 senatorów dysponowali republikanie, a pozostałe 2 miejsca należały do senatorów niezależnych, współpracujących z demokratami. Co 2 lata wymieniana jest 1/3 senatorów. W tym roku republikanie bronią 23 mandatów, a demokraci 12. Wybory pokazały, że układ sił – przynajmniej na razie – się nie zmieni. Republikanie odzyskali jeden mandat w Alabamie, podczas gdy demokraci zdobyli dwa dodatkowe w Kolorado i Arizonie. W najbliższych dniach rozstrzygnie się wyścig w Karolinie Północnej, gdzie nie wszystkie głosy zostały jeszcze zliczone – minimalnym faworytem pozostaje republikanin, a także na Alasce, gdzie faworytem również jest republikanin.
5 stycznia 2021 r. dojdzie do dogrywki o 2 mandaty w stanie Georgia, gdzie żaden z kandydatów nie przekroczył progu 50% (kandydatów jest więcej, gdyż mniejsze partie również biorą udział w rywalizacji). Bardzo możliwe, że to wtedy rozstrzygnie się kwestia większości w Senacie. Dla obu głównych partii będzie to „walka o wszystko”. Joe Biden jako prezydent nie będzie w stanie procedować wielu ustaw, jeśli republikanie utrzymają kontrolę w izbie wyższej. Jeśli zaś przejmą ją demokraci, to nowy prezydent będzie miał komfort rządzenia, a republikanie pozostaną z niczym. Taki scenariusz może otworzyć drogę np. do poszerzenia składu orzekającego Sądu Najwyższego.
Republikanie, aby utrzymać większość w Senacie, musieliby wygrać ostatecznie na Alasce i w Karolinie Północnej (prawdopodobne), a następnie zdobyć przynajmniej jeden mandat w Georgii. Wtedy uzyskaliby 51 mandatów. W razie remisu 50-50, impas przełamuje wiceprezydent, który jest przewodniczącym Senatu, dlatego w przypadku ostatecznego zwycięstwa duetu Joe Biden-Kamala Harris, demokraci potrzebowaliby „zaledwie” 50 mandatów.
Bardzo ważny sukces odnieśli republikanie w wyborach do legislatur stanowych. W przybliżeniu utrzymali dotychczasowy stan posiadania. Kontrola nad organami stanowymi jest ważna w kontekście kształtowania okręgów wyborczych w przyszłości, określania liczby kongresmanów oraz elektorów dla danego stanu, a także wydatków federalnych w stanach w oparciu o spis powszechny, który został przeprowadzony w 2020 r. Z pozoru niezauważalne osiągnięcie może przełożyć się na wyniki Partii Republikańskiej w wyborach do Kongresu w kolejnych 10 latach.
Podsumowanie
Tytuł artykułu jest po części prowokacyjny, ale na pewno nie życzeniowy i nie bezpodstawny. Przeważająca większość komentatorów jest zdania, że Donald Trump po prostu przegrał wybory, jego wątpliwości prawne – nawet jeśli zasadne – nie odwrócą wyniku i powinien uznać swoją porażkę, a następnie z godnością odejść. W takim wariancie, do 20 stycznia 2021 r. (dzień zaprzysiężenia) pozostałby tzw. lame duck (dosł. kulawa kaczka – określenie używane w odniesieniu do prezydenta, który już zbliża się do końca kadencji i jego moc sprawcza jest obniżona).
Urzędujący prezydent posiada jednak wiele możliwości prawnych, aby – z pomocą Partii Republikańskiej – przynajmniej wprowadzić dużo zamętu w ciągu najbliższych dwóch miesięcy. Trump dał się poznać jako prezydent nieprzewidywalny, nieobliczalny, nieprzywiązujący wagi do utartych reguł postępowania, nieskłonny do poddawania się i zdolny do podejmowania bardzo śmiałych, kontrowersyjnych i niestandardowych kroków. W teorii, Stany Zjednoczone są najstarszą demokracją konstytucyjną na świecie, dlatego szanse na pozostanie Trumpa u władzy mimo wyraźnej wygranej Bidena wydają się być małe.
Biorąc jednak pod uwagę historyczną polaryzację, jaka obecnie istnieje w polityce i społeczeństwie amerykańskim, układ sił w Sądzie Najwyższym, osobowość Trumpa, fakt, że popierają go (nadal, choć pytanie czy nie zmienią zdania?) republikanie oraz desperację demokratów, którzy w wyborach do Kongresu poradzili sobie stosunkowo słabo, nie można z całkowitą pewnością wykluczyć scenariuszy alternatywnych. Uznanie porażki przez Trumpa jest jedynym czynnikiem, który zakończyłby spekulacje, jednak nic nie wskazuje na to, by miał się do niej przyznać. Najbliższe dwa miesiące mogą być więc bardzo chaotyczne i turbulentne.
Spór o uczciwość wyborów w USA ma także wymiar międzynarodowy, ponieważ może podkopać pozycję Stanów Zjednoczonych w świecie jako czempiona demokracji. Chodzi tutaj zwłaszcza o zakrojone na szeroką skalę próby ze strony Donalda Trumpa dyskredytowania wyborów. Z drugiej jednak strony, jeśli rzeczywiście doszło do nieprawidłowości, to ich wyjaśnienie ponad wszelką wątpliwość leży w interesie społeczeństwa amerykańskiego i amerykańskiej demokracji.
Zdjęcie użyte w nagłówku: Jon Tyson on Unsplash
Mapa użyta w artykule: opracowanie własne na podstawie Associated Press i Google