Ameryka Północna Program Amerykański Stany Zjednoczone

Każdy glos na wagę złota?

ŁUKASZ SMALEC, Program Amerykański

Wielkimi krokami zbliżają się kolejne wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych. Naprzeciw siebie staną ponownie republikanin oraz demokrata, obecność innych kandydatów z racji ich zerowych szans na elekcję wypada przemilczeć. Z dnia na dzień Ameryka polaryzuje się coraz bardziej. Im bliżej wyborów, tym lepiej widoczne stają się podziały polityczne wewnątrz społeczeństwa amerykańskiego. W niedługim czasie USA staną się niebiesko-czerwone, za sprawą zwiększonej aktywności sympatyków partii demokratycznej oraz republikańskiej (niebieski to kolor demokratów, czerwony symbolizuje republikanów).

A jednak Obama?

Mimo że Amerykanie deklarują niezadowolenie z obecnej sytuacji ekonomicznej, to  uznają, że to B. Obama lepiej zna ich potrzeby, a Mitt Rommey jest bezdusznym biznesmenem, oderwanym od problemów zwykłych ludzi. Wygląda na to, że to urzędujący prezydent ma większe szanse na zwycięstwo w listopadowych wyborach, niemniej jednak nic nie jest jeszcze przesądzone.

Według sondaży różnica pomiędzy obydwoma kandydatami wynosi zaledwie 3-4% w zależności od firmy przeprowadzającej badanie. Warto wskazać, ze błąd statystyczny wynosi około 3%, co sugeruje aby z większym dystansem spojrzeć na różnice dzielącą kontrkandydatów.

W ostatnich dniach prawdziwą burzę wywołał sondaż przeprowadzony dla Bloomberg News przez Selzer & Company. Zgodnie z nim, różnica ta wynosi aż 13 % na korzyść urzędującego prezydenta (odpowiednio 53 do 40 %). Sądzę, że wyciąganie zbyt daleko idących wniosków na podstawie jednego badania jest przedwczesne. Niemniej jednak, jego rezultaty mogą przyczynić się do realnego wzrostu poparcia dla urzędującego prezydenta.

Tak ale…

Pewnym cieniem na optymistycznych dla B. Obamy sondażach kładzie się porażka demokraty w nadzwyczajnych wyborach na gubernatora w stanie Wisconsin. O ile media prawicowe na czele z telewizją Fox News nie kryły euforii z powodu sukcesu gubernatora Scotta Walkera, o tyle lewicowa MSNBC zwróciła uwagę na wynik sondażu prezydenckiego przeprowadzonego przed lokalami wyborczymi. Jego wyniki są więcej niż optymistyczne dla B. Obamy, który według badania otrzymałby 51 % a jego kontrkandydat zaledwie 44 %.

Tymczasem Obama  przegrywa dość zdecydowanie walkę o wsparcie ze strony ludzi biznesu. Być może lekarstwo na te problemy stanowi poparcie ze strony celebrytów.

„Powrót do przeszłości”?

Cztery lata temu Barrack Obama kroczył pewnie po zwycięstwo, ciesząc się szerokim poparciem tzw. vipów. W kampanię wyborczą szczególnie mocno zaangażowała się wówczas Oprah Winfrey. Autorka jednego z najsłynniejszych talk show w USA, mimo niewątpliwej sympatii wobec obecnego prezydenta, odmówiła aktywnego wsparcia demokraty w obecnym wyścigu o Biały Dom. Strata jej poparcia może okazać się dość bolesna. Choć wsparcie „celebrytów” wydaje się trudno mierzalne*, to jednak zapewniają oni kandydatom większą rozpoznawalność. Szczególnie cenne jest poparcie tzw. autorytetów, którzy są w stanie kształtować opinie i wpływać na decyzje innych ludzi.

Nikt nie ukrywa, że zabiegi o ich poparcie mają co najmniej dwojakie podłoże. Z jednej strony, jest to chęć pozyskania jak największych funduszy, z drugiej natomiast, chodzi o siłę oddziaływania, czy też kształtowania opinii i postaw wśród społeczeństwa. Ten drugi wymiar ma szczególne znaczenie w odniesieniu do ludzi młodych. To właśnie ta część elektoratu przed niespełna czterema laty z entuzjazmem poparła Obamę. Niemniej jednak, wiara w to, że tzw. autorytety mogą przekonać młodzież do ponownego poparcia demokraty może okazać się nieco naiwna. Trudno nie ulec wrażeniu, że hasło change pozostało po trosze niespełnioną obietnicą i pustym frazesem a młodzież jest tą grupą, która najbardziej ucierpiała w wyniku obecnego kryzysu.

Nie tylko celebryci

Prezydent Obama doskonale zdaje sobie sprawę, że o ile celebryci mogą wydatnie przybliżyć go do reelekcji, to jednak zwycięstwo może zapewnić tylko wizerunek „prezydenta wszystkich Amerykanów”. O tym, że urzędujący prezydent „flirtuje” z solidną klasą średnią wiadomo od dawna. Teraz przyszedł czas na tzw. wykluczonych. Termin ten w ostatnim czasie robi zawrotną wręcz karierę.

Na mocy rozporządzenia prezydenta, nielegalni imigranci, którzy przybyli do USA przed 16. rokiem życia nie są już zagrożeni deportacją. Otrzymają oni dwuletnie moratorium, w tym czasie będą mogli ubiegać się o uzyskanie pozwolenia na pracę. Czy fakt, że decyzję podjęto zaledwie kilka miesięcy przed wyborami to zwykły zbieg okoliczności? Czy też ma to związek ze zbliżającą się elekcją i ogromnym poparciem ze strony Latynosów (przed czterema laty 67 % z nich glosowało na B. Obamę). Z punktu widzenia nielegalnych imigrantów posunięcie Obamy było spełnieniem długoletnich marzeń.

Decyzja demokraty wydaje się być mistrzowskim posunięciem, a w jej wyniku sytuacja republikanów jeszcze bardziej się skomplikowała. M. Rommey ponownie musiał wykazać się nie lada elastycznością. Do niedawna był zwolennikiem bardzo zdecydowanych działań, na czele z tzw. „samodeportacją” – tj. dobrowolnym opuszczeniem terytorium USA przez imigrantów. Jego riposta na decyzję prezydenta ograniczyła się do stwierdzenia, że decyzja ta została podjęta ad hoc i może zmniejszyć szansę na wypracowanie długotrwałego rozwiązania.

Wcześniej (na początku maja), Barack Obama jako pierwszy prezydent w historii USA poparł małżeństwa homoseksualne. Podkreślił również, że jego poglądy w tej sprawie znacząco się zmieniły. Oficjalnym powodem wolty jest jego wrażliwość na los przedstawicieli mniejszości seksualnych. Wydaje się jednak, że w powietrzu unosi się widmo wyborów, w których każdy głos może okazać się na wagę złota. Biorąc pod uwagę konserwatywne poglądy obozu republikanów – może być pewny, że druga strona nie zdecyduje się na analogiczny gest. Odważny krok prezydenta budzi jednak pewne obawy w jego obozie, ponieważ opór wobec homoseksualnych małżeństw jest największy wśród Afroamerykanów. Truizmem jest stwierdzenie, że stanowią oni kluczową cześć elektoratu Obamy.

To już kolejny ukłon w stronę mniejszości seksualnych. Wcześniej, na mocy decyzji prezydenta zniesiono zasadę don’t ask, don’t tell** w amerykańskich siłach zbrojnych oraz podpisano ustawę penalizującą przestępstwa na tle nienawiści seksualnej. W tym przypadku jego kontrkandydat ma jeszcze mniejsze pole manewru. Bez wątpienia jest on człowiekiem elastycznym, niemniej jednak poparcie dla małżeństw homoseksualnych kłóciłoby się z podstawowymi pryncypiami konserwatywno-republikańskimi. Wydaje się że Mitt Romney jest tego w pełni świadomy, opowiada się zdecydowanie przeciw legalizacji takich związków.

Walka do końca?

Mimo że B. Obama  cieszy się obecnie kilkuprocentową przewagą, to jednak nie może jeszcze spać spokojnie. Warto przypomnieć, że wybory prezydenckie w USA są dwustopniowe. Bezpośredniego wyboru prezydenta dokonuje 538 elektorów (do zwycięstwa wystarczy 270), którzy reprezentują poszczególne stany ( Każdy stan posiada tylu elektorów ilu parlamentarzystów w Kongresie, dodatkowo trzech pochodzi z Dystryktu Columbia). Według prognoz ekspertów New York Times’a, które zostały dokonane na podstawie sondaży oraz wyników poprzednich wyborów rywalizacja będzie toczyć się przede wszystkim o 115 głosów elektorskich (pozostałe reprezentują przysłowiowe „bastiony” obydwu partii). Przepis na sukces wydaje się więc prosty- przekonać niezdecydowanych. Jeśli wierzyć sondażom każdemu z kandydatów do zwycięstwa wystarczy sukces zaledwie w trzech stanach (tj. na Florydzie, w Ohio i Pensylwanii, które łącznie dysponują 67 głosami elektorskimi).

źródło: http://elections.nytimes.com/2012/electoral-map

————————————————————————————————–
*Według wyliczeń naukowców z uniwersytetów Maryland oraz Northwestern dzięki wsparciu Oprah prezydent zdobył ponad milion głosów więcej

** DADT to zasada obowiązująca w latach 1993–2011 w amerykańskich siłach zbrojnych wobec homoseksualnych oraz biseksualnych żołnierzy. Zakazywała ona, poza nielicznymi wyjątkami, służby w jej szeregach przez osoby demonstruje skłonności homoseksualne