Ameryka Północna Gospodarka Program Amerykański Stany Zjednoczone Wybory

Republikanie wyłożyli karty na stół

ŁUKASZ SMALEC, Program Amerykański

Na prawej stronie amerykańskiej sceny politycznej już „wszystko” jasne. Mitt Rommey, „najmniej republikański” spośród czterech „tenorów”, którzy jeszcze niedawno walczyli o nominację swojej partii, ma ją właściwie w kieszeni. Kluczowe były dwa posunięcia jego rywali. Po pierwsze, rezygnacja Ricka Santoruma oraz jego późniejsze poparcie dla dotychczasowego oponenta. Po drugie – rezygnacja  Newta Gingricha. 

Obaj kandydaci zdawali sobie sprawę, że nie mają szans ze znajdującym się na „fali wznoszącej” M. Rommeyem. W przypadku pierwszego – do nienajlepszych sondaży doszły ponadto problemy rodzinne (choroba dziecka). Z kolei N. Gingrich doskonale zdawał sobie sprawę, że dotychczasowa zdobycz w postaci zaledwie dwóch zwycięstw (w rodzinnej Georgii oraz Karolinie Południowej) nie pozwala na marzenia o końcowym sukcesie. Jego wyniki w prawyborach zapewne mocno go rozczarowały. Warto przypomnieć, że początkowo Gingrich cieszył się nawet większym poparciem niż obecny murowany kandydat republikanów. Na placu boju zostali już tylko niekwestionowany lider- M. Rommey oraz najsłabszy z całej czwórki, walczący już po raz trzeci (jak dotąd nieskutecznie) o nominację – kongresmen Ron Paul. Republikanin, z którym utożsamia się J. Korwin- Mikke może i jest politykiem o bardziej spójnych a jednocześnie wyrazistych poglądach niż Mormon, niemniej jednak w polityce liczy się skuteczność. Tym samym utylitarysta (M. Rommey) jest “skazany na sukces”, natomiast bezkompromisowy Dr No na porażkę.

Złożenie broni?

R. Santorum (zwycięzca prawyborów w 11 stanach) zdecydował się na poparcie swojego niedawnego rywala, mimo ogromnych różnic są w końcu przedstawicielami jednej partii. A, jak stwierdził inny kandydat, „nawet najgorszy republikanin jest lepszy niż prezydent Obama”. Zatem cel jest wspólny – trzeba pokonać urzędującego prezydenta. Wysłany przez republikanina mail ma ochłodzić nastroje na prawej stronie amerykańskiej sceny politycznej, zakopać topór wojenny pomiędzy zwolennikami niedawnych adwersarzy. Chciałoby się rzec „wszystkie ręce na pokład”. Wypracowanie wspólnego mianownika, wokół którego zjednoczą się wszyscy republikanie jest teraz kluczowe. Świadomy tego R. Santorum wskazuje na łączące go z M. Rommeyem poglądy w sprawie konieczności ograniczenia wydatków rządowych oraz redukcji podatków. Nie mniej istotne jest również ich negatywny stosunek do aborcji oraz w pełni naturalne traktowanie małżeństwa jako związku kobiety i mężczyzny.

Mimo wszystko, oficjalne poparcie M. Rommeya jest raczej podyktowane dobrem wspólnym partii a nie nagłą zmianą poglądów R. Santoruma – o czym dobitnie świadczy fakt, że wykluczył on możliwość kandydowania na wiceprezydenta u boku swojego niedawnego rywala.

Szansa na „odzyskanie Białego Domu”

Szanse urzędującego prezydenta oraz M. Rommeya wydają się być niemal identyczne, choć jeszcze niedawno Obama prowadził w sondażach.

Sądzę, że próba ucieczki B. Obamy od spraw zagranicznych, w których z naturalnych przyczyn ma większe doświadczenie niż republikanin, w stronę gospodarki jest błędem. Może jest ona bardziej interesująca z punktu widzenia przeciętnego Amerykanina, ale M. Rommeya ma w tej dziedzinie zdecydowaną przewagę. Kryzys finansowy może okazać się największym sprzymierzeńcem republikańskiego kandydata. Sukces w biznesie świadczy niezbicie o tym, że doskonale umie on radzić sobie w sytuacjach trudnych. Mimo „propagandy sukcesu” uprawianej przez obecną administrację, dane makroekonomiczne nie napawają optymizmem (wysoki poziom bezrobocia, „bliźniaczy deficyt”).

Jednak,  mimo że obaj kandydaci wywodzą się z odmiennych partii politycznych,  są oni przede wszystkim pragmatykami, nastawionymi na zjednanie sobie możliwie największej grupy wyborców. B. Obama jest niewątpliwie mistrzem public relations, stąd nie jest zaskoczeniem, że to on jest bardziej lubiany przez Amerykanów. Jednak M. Rommey również „nie zasypia gruszek w popiele”, stara się pozyskać głosy kobiet, czyli elektoratu tradycyjnie uznawanego za sprzyjający partii demokratycznej.

Z punktu widzenia końcowego sukcesu Schwerpunktem będzie na pewno poparcie ze strony amerykańskiej klasy średniej. Urzędujący prezydent dwoi się i troi, aby je uzyskać. Dba o to aby kontrkandydat był postrzegany jako przedstawiciel biznesu, który nie jest zainteresowany losem przeciętnego Amerykanina. Otwartym pozostaje pytanie czy troska o klasę średnią podobnie jak hasło „change” nie jest przede wszystkim sloganem politycznym.

Źródło: http://projects.wsj.com/campaign2012/polls

Nowy mąż opatrznościowy?

Polska, niemal już tradycyjnie sympatyzuje z republikanami. Przyczyna wydaje się być prosta: to politycy spod znaku słonia bardziej personifikują mit amerykańskiego szeryfa, który postrzega świat w nieco manichejski, ale przez to również bardziej przystępny sposób i jest zawsze gotowy do działania. Teraz dochodzi do tego również nadzieja, że nowa administracja wysłucha środkowoeuropejskich modlitw o amerykańską obecność (por. list byłych przywódców krajów środkowoeuropejskich do Baracka Obamy), które, jak słusznie skonstatował prof. R. Kuźniar były objawem „kompleksu sierocego” czy też „zawiedzionej miłości”. Dystansując się od nich uważam, że mamy obecnie do czynienia z kryzysem przywództwa amerykańskiego. Waszyngton znalazł się „na rozdrożu”. Wątpliwe wydaje się, że kolejne cztery lata u władzy prezydenta B. Obamy mogą przynieść zasadniczy przełom. Bez tego owa „druga szansa”, o której kilka lat temu pisał Zbigniew Brzeziński, może zostać bezpowrotnie zaprzepaszczona.

Czy zatem potrzebna jest zmiana? Odpowiedź na to pytanie nie jest łatwa, wydaje się, że tylko rotacja na stanowisku prezydenta może nam dostarczyć wiarygodnej odpowiedzi na pytanie czy republikanin Mitt Rommey rzeczywiście jest w stanie stać się nowym „mężem opatrznościowym” USA.

____________________________________________________
Przeczytaj również inne artykuły na temat wyborów w USA:

2 Responses

Comments are closed.