ANITA SĘK
Polacy są świetnym wzorem europeizacji/brukselizacji kultury negocjacyjnej. Jeszcze kilka lat temu przeważającą strategią stosowaną przez naszych rodaków podczas negocjacji w COREPER, Radzie, Radzie UE, grupach roboczych i innych komórkach Unii Europejskiej w Brukseli był ‘hard bargaining’ (z ang. ‘twarde negocjowanie’). Dziś, po kilku latach otarcia ze strukturą, Polacy skupieni w Stałym Przedstawicielstwie RP przy UE oraz pracujący w unijnych instytucjach już rozumieją, że taktyki szantażu i zastraszania, a więc ‘zero-sum games’ nie odnoszą skutku w dynamicznym środowisku unijnym, gdzie każda decyzja, spleciona z tysiącami innych, jest wynikiem technicznej mieszanki consensusu, ustępstw i kompromisów. Konsekwencją jest ‘soft bargaining’ albo raczej – za Fischerem i Ury, autorów negocjacyjnego bestselleru „Dochodząc do tak” – negocjowanie oparte na problemie, nie na pozycjach stron.
Co ciekawe, mój profesor od Negocjacji Międzynarodowych w Kolegium Europejskim Paul Meerts, uważa, że ciągle zauważalna jest różnica między polskimi negocjatorami na miejscu w Brukseli oraz tymi wciąż dosyć ‘twardogłowymi’ w centrali w Warszawie. Prof. Meerts jako zarówno praktyk, jak i teoretyk wie co mówi – wyszkolił już wszak setki dyplomatów z całego świata, a obecnie jest starszym analitykiem Netherlands Institute of International Relations „Clingendael” oraz zespołu badawczego „Processes of International Negotiation PIN”.
Na prowadzonych przez niego (uwielbianych przez wszystkich, bo bardzo ekscytujących, ale i niesamowicie wyczerpujących) zajęciach nie było ani minuty jałowego gadania o teorii negocjacji. Skomasowanie godzin lekcyjnych w bloki po 5 umożliwiło zupełnie nieznane naszym polskim uczelniom podejście do zajęć z negocjacji – na każdym ze spotkań otrzymywaliśmy stosowne role i scenariusze gry symulacyjnej, począwszy od negocjacji między dwiema ambasadami nt. sprzedaży samochodu i bilateralnych rozmów nt. ceny ropy naftowej Azerbejdżan – Armenia, poprzez bi-multilateralne negocjacje nt. umowy stowarzyszeniowej Unii Europejskiej z wyimaginowanym państewkiem Sylvanii, dyskusja w Radzie UE nt. regulacji imigracji, skończywszy na negocjacjach w ramach ONZ. Jedna wielka fantastyczna przygoda, porównywalna może z modelem ONZ czy UE (popularne MUN i MEU). A egzamin?! Ach, sama przyjemność intelektualnego wyzwania: analiza błędów negocjatorów na postawie 13 stron opowieści o dramacie „Pacific Oil Company” ze wskazaniem alternatywnych rozwiązań i nauczek na przyszłość. Oprócz oczywistych haseł, o których musi pamiętać każdy negocjator w każdym środowisku, typu: doskonałe przygotowanie przed (strategia, wiedza zarówno o partnerze, jak i o sobie) i ciągłe uczenie się już w trakcie rozmów, opanowanie różnych taktyk negocjacyjnych, trzymanie emocji na wodzy, budowanie relacji i zaufania, w tym poprzez spotkania nieoficjalne, ustalanie terminów, szukanie rozwiązań optymalnych dla obydwu stron (‘win-win scenario’) i konstruowanie ‘paczek’ negocjacyjnych, jednym z najważniejszych punktów jest ‘entrapment’ (z ang. ‘uwięzienie’). W tę nieprzyjemną pułapkę możemy zapędzić się sami, jeśli się odpowiednio nie kontrolujemy: jeśli umowa jest dla nas zbyt ważna i postępujemy emocjonalnie / irracjonalnie, jeśli obiecujemy zbyt szybko, nie otrzymawszy nic w zamian, jeśli jesteśmy zbyt pewni wygranej i nie ma nikogo, kto powinien nas w takiej chwili wyprowadzić z błędu; druga strona zjada nas wtedy kawałek po kawałku – stosując tzw. taktykę salami, zamyka nas w negocjacyjnej puszce, z której bardzo trudno się wydostać.
Dlaczego właściwie o tym piszę?
Prof. Kishore Mahbubani z University of Singapur lubi w swoich tekstach powtarzać „Europe just doesn’t get it!”, krytykując politykę lekceważenia przez UE Azji. Trudno się z tym, jednakowoż dosyć aroganckim stwierdzeniem, nie zgodzić. Ale wspominam o nim, ponieważ nasuwa mi ono na myśl przewodniczącego największej polskiej partii opozycyjnej. Wydaje się, że tak jak UE „doesn’t get Asia”, tak samo Jarosław Kaczyński, Prezes Prawa i Sprawiedliwości, „still doesn’t get EU”, obojętnie czy chodzi o wewnątrz- czy zewnątrz-unijną politykę i Polskę w jej procesie (komunikacja i reprezentacja) i strukturze (instytucje). Tego, czego uczy się nas w Kolegium Europejskim na pierwszym miejscu, to przyjęcia faktu, że pojęcia polityczne czy to w stosunkach międzynarodowych, polityce zagranicznej, dyplomacji, studiach globalnych, czy w negocjacjach, muszą współcześnie nie tyle zostać zmienione, co zaadaptowane do zglobalizowanego świata XXI wieku. Tak też jest z pojęciem suwerenności, którą tak chętnie szafuje prezes Kaczyński. Weźmy choćby dyplomację – chyba nie ma drugiej dziedziny spraw międzynarodowych, która poddawana byłaby tak silnym wyzwaniom i presjom, i podważana zarówno od strony systemu (nowi aktorzy: coraz bardziej kompleksowe międzyrządowe organizacje, ‘non-central governments’ typu władze miast i regionów, ale i ‘non-state actors’: korporacje międzynarodowe, media, ruchy społeczne, transnarodowe NGOs…), jak i z wewnątrz państwa, gdzie ministerstwo spraw zagranicznych przestaje być centrum kierowania dyplomacją na rzecz ‘national diplomatic service’ – odhierarchizowanej elastycznej sieci wyspecjalizowanych podmiotów o pochodzeniu zarówno państwowym, jak i nie. Dawniej dyplomacja utożsamiana była z westfalskim monopolem nowożytnego państwa narodowego. ‘Sui generis’ natura Unii Europejskiej, zwłaszcza z wprowadzoną Traktatem z Lizbony europejską dyplomacją w postaci Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych, to kolejny symptom zmiany czasów, wymagający powszechnej redefinicji. Te wszystkie zmiany wskazują na to, że współcześnie państwo, w tym partie polityczne, nie mają już monopolu na definiowanie pojęć suwerenności, niepodległości, narodu, społeczeństwa ani patriotyzmu.
Podnoszenie tych haseł w ostatnich dniach przez prezesa PiS nie ma na celu wzmożenia debaty publicznej na temat potrzeby nowych definicji, lecz celuje w manipulację społecznymi emocjami – zawsze łatwiej zintegrować naród w strachu przeciwko (integracja negatywna), niż wyzwolić dobre emocje wokół (integracja pozytywna). Godząc się na ‘powrót do Europy’, na bycie częścią europejskiej integracji, przyjęliśmy na siebie stosowne prawa, ale i obowiązki. We wspólnocie nie możemy jednak tylko brać, nie ofiarując niczego w zamian, tym bardziej, jeśli chcemy, by się z nami liczono. Wzywając inne kraje do ponadnarodowej solidarności opozycja zapomina, że Polska również solidarna z innymi być musi, czy to strefa euro, czy Schengen, czy kwestia imigrantów z Afryki Północnej. Tak właśnie PiS zapędził się w pułapkę zwaną ‘entrapment’– i żeby zachować twarz, zwłaszcza w świetle ostatnich ciągłych porażek, brnie w nią dalej, licząc na posłuch w najbardziej konserwatywnej części społeczeństwa. Ale ten kierunek to dla Polski droga donikąd.
bardzo ciekawy artykuł 🙂
hmmm… kontrowersyjne opinie waćpanna tutaj wygłasza w formie prawd dokonanych. Ja jednak nie byłbym taki pewien czy pojęcia suwerenności i narodu to przeżytek. Nie skłaniam się też do odrzucania w negocjacjach własnego interesu – no bo z jakiej racji mamy nie walczyć o swoje – w końcu jesteśmy partnerem przy stole jak każdy inny, czy nie? Nie możemy ciągle brać? Czy pieniądze, które dostajemy (jeszcze?) z UE są nam na tyle drogie by oddwać za nie pole w negocjacjach?
Nie rozumiem tego toku rozumowania do końca, ale to pewnie wina tego, że nie uczęszczałem na wykłady tego pana ze zdjęcia 😉
Domyślałam się, że Mateuszowi nie spodoba się to, co napisałam 😉
Ale Mateuszu zważ, że ja nie uważam pojęć suwerenności, narodu itp. za przeżytek, lecz zwracam uwagę na fakt, że a) ich znaczenie jest współcześnie inne, a b) władza, w tym opozycja, nie ma prawa uzurpować sobie monopolu na ich definiowanie – nie zgadzam się z przedstawianiem obecnej sytuacji przez PiS jako “to my jesteśmy prawdziwymi Polakami”, i mój artykuł jest sprzeciwem wobec takich – przyznajmy wyłącznie populistycznych, ale jakże szkodliwych dla naszego społeczeństwa i narodu – zachowań.
Po drugie, nie napisałam, że mamy nie dbać o własny interes – absolutnie nie! Chodzi mi o to, że w środowisku unijnym trzeba po prostu częściej współpracować i decydować się na wzajemne ustępstwa. Sposób, w jaki chciałaby to robić opozycja mnie przeraża i obawiam się, że mogłaby doprowadzić do marginalizacji Polski przy stole, przy którym – jak sam piszesz – mamy być partnerem (ani dyktatorem umów, ani wycofanym biorcą).
Na koniec wspomnę, że przywołanie w tekście prof. Meertsa jest moim podziękowaniem za jego fascynujące zajęcia. Jeśli masz ochotę, to prześlę/wskażę Ci parę ciekawych tekstów, w tym jeden jego autorstwa 🙂
Oczywiście, ani władza ani opozycja nie ma monopolu na definiowanie pojęć. Te definiują ludzie. Jeżeli patriotyzmem będzie w powszechnym przekonaniu ratowanie bankrutującej Grecji przez bankrutującą Polskę, to właśnie to będzie oznaczało niniejsze pojęcie 🙂
PiS oczywiście jest partią skończoną i nie śmiałbym nawet insynuować, że wiem co w głowie ma prezes – nie wiem i chyba nawet nie chce mi się domyślać.
Oczywiście dbać o własny interes można w różny sposób, można też z klasą. Pod warunkiem, że się to robi – a ja coraz rzadziej widzę jakiekolwiek tego oznaki. Interes własny zastąpiony został interesem wspólnym – europejskim. Vide: nawet jeżeli euro nie mamy, to naszym polskim interesem jest dopłacanie do niego.
I tu znowu się fundamentalnie różnimy: dbanie nie tylko o wspólne, ale o ‘others-regarding interests’ w takim powiązanym środowisku jak UE opłaci nam się bardziej niż zachowanie samolubne, skupiające się na sobie. Oczywiście w momencie, w którym tak łatwo decydujemy się na ustępstwa (dopłaty do euro) nie otrzymawszy w zamian nawet minimum głosu (w jego zarządzaniu) jest – i to trzeba przyznać – negocjacyjnym błędem. Z drugiej strony – może rząd ugrał coś, o czym my, zwykli obywatele, nie wiemy. Niepewność wszak negocjacjom towarzyszy i to ich natura.